Trendy jej nie obchodzą. Nie znaczy to jednak, że tkwi w jednym miejscu i zamyka oczy na wszystko, co nowe. Wręcz przeciwnie. Tworzy kolekcje tak charakterystyczne, że niejeden projektant mógłby jej pozazdrościć konsekwencji. Idzie do przodu, zachowując to, dzięki czemu ją rozpoznajemy. Taką umiejętność posiadają najwięksi. Aż trudno uwierzyć, że o Annie Pitchouguinie w Polsce jest tak cicho.
Jej projekty zawsze pozostają dziewczęce. Dziewczęcość ma jednak wiele stron i o ile ta retro – sentymentalna nieco się wyczerpała, tak ta na wpół kobieca wychodzi na prowadzenie. Druga połowa pozostaje w dzieciństwie: pastelowe kolory, nienachalne marszczenia, bufki, szczypanki, falbany. Groszki, rzędy guziczków, wymarzona „sukienka baletnicy” i lureksowy połysk. Do tego wszystkiego forma oszczędna, dorosła, chciałoby się rzec. Jestem pod wrażeniem palety kolorystycznej. Mało kto w naszym kraju decyduje się na włączenie do kolekcji aż tylu barw. Nie wiem, czy ta zachowawczość wynika z samej idei projektu, czy z oszczędności. Może trochę ze strachu, że i tak sprzeda się tylko czarne i szare (w ostateczności miętowe, jeśli akurat blogerki mówią, że jest modne).
Do tego kunszt wykonania. Przyjrzyjcie się, jak zmyślnie zostały wykorzystane oblekane guziki. To już nie jest tylko zapięcie – to sedno konstrukcji. Do tego przeźroczystość w granicach przyzwoitości, wycięcia i pęknięcia tam, gdzie się ich nie spodziewamy. Projektantka świetnie zagrała długością. Mini, midi i maxi, wędrujące rękawy (lub ich brak), formy rozkloszowane i trapezowe o proporcjach niebanalnych. Niby dzieje się dużo, ale jednak w ramach konkretnego stylu, co daje niezwykle spójny i fascynujący obraz. Jeśli istnieje coś takiego jak „efekt wow”, to właśnie mnie dopadł.
Fot. Simone Lezzi