Choć staram się bardzo, nie mogę sobie przypomnieć swojego pierwszego pokazu. Nie pamiętam, co to za projektant, nie pamiętam, co to za miejsce. Ale pamiętam, że byłam zachwycona atmosferą i wszystkim, co wokół się działo. Wspominałam ten moment ostatnio z niemałym rozrzewnieniem, gdy zupełnie przypadkiem trafiłam na pokaz Łukasza Jemioła. Przypadkiem, bo nie dotarło do mnie zaproszenie, ale zabrała mnie ze sobą pewna miła osoba. Tradycyjnie był cyrk z usadzaniem, tradycyjnie usadzający chyba za bardzo nie mieli pojęcia, kto, gdzie i po co. Koniec końców trafiliśmy hen daleko, za wszystkie rzędy, skąd raczej wsłuchiwaliśmy się we fragmenty utworów Pink Floyd niż wpatrywaliśmy w kolekcję. Do czego dążę? Na pewno nie do tego, że zaraz się obrazimy na projektanta i od tej pory będziemy krytykować wszystko, co spod jego igły czy ołówka wyjdzie. Wniosek ten mam już od pewnego czasu i ta sytuacja ostatecznie go potwierdziła. Pokazy mody już dawno nie są skierowane do dziennikarzy. Zwłaszcza w Polsce (choć w innych krajach też nie jest kolorowo, o czym możemy przeczytać choćby w tym artykule). To imprezy firmowe, biznesowe, towarzyskie (niepotrzebne skreślić), podczas których sam moment na wybiegu odgrywa najmniejszą rolę. Nieliczne recenzje pokazów to raczej relacje, bardzo ostrożne i powierzchowne. Zdjęcia? Już kwadrans po zgaśnięciu reflektorów, jeszcze zanim, celebrytki dobiegną do baru, możemy obejrzeć na portalach plotkarskich (i nie tylko), kto był w co ubrany (ewentualnie którą część ciała zabrał ze sobą lub w co sobie wstrzyknął botoks), z kim przyszedł i na kogo krzywo spojrzał. Czy to źle?
28
Wrz