Obiecywałam sobie, że moment, w którym zacznę mieć pretensję do całego świata, że nie mam miejsca w pierwszym rzędzie, będzie końcem tego bloga. Moment ów miał miejsce ostatnio w Łodzi, na szczęście szybko przywołałam się do porządku (tyle lat pisania przekreślić jednym gorszym dniem?). Owszem, najlepiej jest siedzieć z przodu, bo tylko wtedy można wszystko zobaczyć. Ale skoro czasem się nie da… Można całkiem lekko przyjąć fakt, że mamy do czynienia z przedstawieniem, że na każdym przedstawieniu jest wiele rzędów i publiczność jakoś sobie radzi i całokształt ogarnia. A potem poradzić sobie samodzielnie, zorientować w szczegółach, podpytać, obejrzeć raz jeszcze w późniejszym terminie…
Bo to było przedstawienie. Zgoła inne niż poprzednio, z całkiem zwyczajnym długim wybiegiem. Główne role przypadły jednak gościom, nie projektom (ani projektantom). Przynajmniej takie miało się wrażenie, gdy do ostatniej chwili wybieg zapełniali fotografowie, strzelając fleszami na wszystkie strony. Taka praca, każdy ma swoje zadanie do wykonania.
Pierwsza refleksja, gdy wreszcie się zaczęło? Jak miło widzieć tak dobrze uszyte rzeczy. Owszem, od początku do końca były raczej ostrożne, w przeciwieństwie do tych z poprzedniego sezonu. Nie chciałabym jednak używać słowa „zachowawcze”, bo mimo wszystko tu nie pasuje. Przemyślane, wypracowane – aczkolwiek momentami nierówne. Pierwsza sukienka zapowiadała kosmiczne wrażenia (przynajmniej pod względem zastosowanego materiału). Potem nagle powróciliśmy do lat dziewięćdziesiątych, by za moment dać się oszukać ukośnym cięciom wysmuklającym i tak już perfekcyjne figury modelek. Ubrania układały się świetnie. Nie było ani jednej pomyłki, ani jednego niedopracowanego modelu. Pojawiło się nawet kilka męskich sylwetek, ale pozostawiłam je do oceny znawcom mody męskiej (bo należę do tych, którzy wciąż damską od męskiej oddzielają).
Zostało to wszystko tak pomyślane, żeby można było całą sezonową garderobę zbudować na pomysłach projektantów (a to wcale nie jest takie oczywiste w naszym nadwiślańskim kraju). Od oficjalnych spotkań poprzez wieczory w dresie (z nadrukiem dalii, jak nazwa kolekcji zobowiązała), zimne popołudnia na świeżym powietrzu do karnawałowych imprez. O ile odpowiada nam ten raczej dojrzały styl (oraz mamy trochę wolnej kasy w portfelu), jesteśmy uratowane przynajmniej na pół roku.
Projektanci dali się porwać kolorystyce dość ponurej i charakterystycznej dla pory jesienno zimowej. Z drugiej strony jest to paleta barw świetnie sprzedających się, więc można było odnieść wrażenie, że i tu nie potrzebują ryzyka. Motyw wężowej skóry czy cętki też wydają się dość ograne, aczkolwiek w tym wydaniu całkiem nieźle się obroniły. Podsumowując, gigantycznego wrażenia nie było. Ale było dobre wrażenie. I tak to sobie zapamiętam.
Fot. Robert Przepiórka
2 Comments
modologia
Jak sobie z rana człowiek popatrzy na bluzę „cekiny + skóra węża”, to nagle praca przed komputerem zyskuje pazura 😉
Jag
Pierwsza sukienka i dalej długooooo długoooo nic, aż…pojawił się zielony wąż 🙂 Ładna kolekcja, tak po prostu.