I znów się wzruszyłam. A wydawałoby się, że pokaz mody nie może nieść w sobie aż takiej mocy. Zadziałał czynnik osobisty. Jakiś czas temu podczas wizyty u Alicji Kowalskiej, twórczyni Viva!Mody, przeglądając archiwalne numery, natknęłam się na ten, który doprowadził mnie prawie dziewięć lat temu do Ani Kuczyńskiej. Efektem spotkania była prosta błękitna sukienka, w której wzięłam ślub. Projekt pochodził z kolekcji Trinacria na wiosnę/lato 2005.
Wczoraj echa Trinacrii nagle powróciły. Było inaczej, rzecz jasna, bo Ania Kuczyńska rozwija się bezustannie. Ale pewne wrażenia, niuanse przywołały wspomnienia. Co ciekawe, projekty Ani można rozpoznać natychmiast – nie tylko za sprawą srebrnego kółeczka. To coś, czego do tej pory nie mogę uchwycić, choć mocno się staram. Pewne linie, koncept, równowaga… Jednego nie zniosę. Jeśli po raz kolejny ktoś przyklei Ani Kuczyńskiej łatkę minimalizmu. Pisałam tu nie raz, że będę używać tego słowa tylko w odpowiedzialny sposób – gdy zastosowanie go znajdzie uzasadnienie w rzeczywistości. Jeszcze do niedawna w przypadku Ani robiłam wyjątek. Teraz nie będzie to miało najmniejszego sensu. Brak wzorów to nie minimalizm. Koniec, kropka. A swoją drogą nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek w kolekcjach Kuczyńskiej widziała deseń (nie liczę grafik autorstwa Karola Śliwki).
Kolekcja „Illuminate” to szereg ubrań delikatnych, momentami wręcz eterycznych. Nieco ciężaru dodają elementy dziergane – kołnierzyki, stójki i falbanki przy ramiączkach w czarnym kolorze. To bodaj najbardziej ozdobna propozycja w historii projektantki. Pokaz otworzyły stroje uszyte z cienkiego denimu. Mocne akcenty zapewnił koralowy jedwab. Nie zabrakło czerni i bieli – to już tradycja. Poza tym sporo detali. Półokrągłe guziki występowały w grupie lub solo – wzdłuż linii ramion lub u szczytu cienkich ramiączek. Pojawiły się ogromne kołnierze, przypominające te marynarskie. Ozdabiały lekko marszczone sukienki. Po raz kolejny nie dało się uciec od skojarzenia z uniformami. Trochę tu sutanny (choć raczej tej z Felliniego niż widywanej współcześnie), trochę fabrycznych fartuchów. To jednak tylko dalekie skojarzenia, echa dobrze nam znanych fascynacji autorki. Wkradają się momenty nieoczywiste. W mocno zabudowanej długiej tunice pojawia się z tyłu niebezpiecznie wysokie rozcięcie. Delikatne ramiączka łączące się na plecach, oplecione są czarną dzierganą tubą. W miękkich, poduszkowych kopertówkach modelki niosły… kwiaty. Czemu nie? Gdybym miała powtórzyć ślub, wykorzystałabym ten patent.
Jeśli Ania Kuczyńska decyduje się już na jakieś kolory (oprócz czerni czy granatu), komponuje je w sposób niezwykły. To była kwintesencja lata. Podkreślona dodatkowo hiszpańskimi espadrylami La Manual Alpagatera stworzonymi specjalnie na potrzeby kolekcji. Całości towarzyszył najbardziej uroczy wybieg, jaki kiedykolwiek widziałam – z ręcznie utkanego na krośnie chodnika w barwach prezentowanych ubrań.
Podsumowując. Zero słabych punktów. Majstersztyk. Nie tylko ze względu na moje osobiste odczucia. Mogłabym oglądać „Illuminati” bez końca.
Fot. Jakub Pleśniarski/Filip Okopny
4 Comments
Iwonek
Rozumiem Twoje wzruszenie. Przepiękna kolekcja! Mam słabość do jedwabiu, a w wydaniu Ani, w kolorach błękitu i koralu, kusi by znaleźć wiosną pretekst do następnych odwiedzin w Warszawie. Chętnie dotknęłabym również sukienkę z cieniutkiego denimu.. No a wybieg – bajeczny!!
Basia
ooo Tobiasz w pierwszy rzędzie. Tym razem będzie recenzja. Uff!!
format1x1
całość jej chłonę i podzielam Twoją miłość. Pozdrawiam!
Nadia
Love those Espadrilles!