Dyskretna. To było pierwsze słowo, które przyszło mi na myśl, gdy po raz pierwszy zobaczyłam biżuterię My Way. Taka, na którą kiedyś nie zwróciłabym uwagi, bo przecież biżuteria powinna być widoczna, prawda? I zaraz sobie przypominam, że po raz pierwszy zmieniłam to zdanie w dniu własnego ślubu, gdy przyjaciółka przekonała mnie do włożenia cieniutkiego srebrnego łańcuszka zamiast kolorowego etnicznego wisiorka na rzemyku (z którym praktycznie się nie rozstawałam). Tak się zaczęło i trwa do dziś. Uwielbiam rzeczy delikatne, maleńkie, ledwie zauważalne. Nie przytłaczają, nie odwracają uwagi, a przede wszystkim świetnie się noszą. Nie ukrywam, że wybierając się na prezentację „nowej polskiej marki biżuterii” wyobrażałam sobie kolejną wersję personalizowanych gigantycznych zawieszek na sznurku, ewentualnie okrągłych koralików z przywieszką albo nieudolnych podróbek Anny Orskiej (pewnie zastanawiacie się, dlaczego… Przemilczę). Tymczasem zaskoczyłam się i zauroczyłam od pierwszego wejrzenia.
Srebro niemalże czyste (próby 925 – dla niezorientowanych oznacza to zawartość 92,5% srebra w srebrze) w wersji solo, rodowane lub pokryte złotem żółtym (18 bądź 23-karatowym) albo różowym. Na drobnych łańcuszkach umieszczone są nieduże symbole. Niektóre bardzo typowe, ale – jak szybko doszłyśmy do wniosku z dyrektor kreatywną My Way, Aleksandrą Nowak – co można wymyślić nowego w kwestii serduszka czy gwiazdki? Liczy się całokształt. A tu, choć pole do popisu pozornie nieduże, dzieje się sporo. Dopracowane detale, zaokrąglone krawędzie (nawet tych ostrych zazwyczaj elementów typu gwiazdki, krzyże czy strzałki) i część wspólna wszystkich projektów: ważka. Albo wygrawerowana, albo w formie przeciwwagi na końcu łańcuszka.
Owszem, jest to masowa produkcja, ale w najlepszym gatunku. No i dzięki temu ceny pozostają całkiem przystępne (a przypominam, że kruszce szlachetne, zero ściemy, drodzy Państwo). Jak to się zwykło ostatnio mówić, nosiłabym!
Zdjęcia: My Way Jewellery