Mam ochotę podzielić ten tekst na dwie części. W pierwszej opisałabym, dlaczego warto iść na film „Yves Saint Laurent”, a w drugiej coś dokładnie przeciwnego. Dlaczego? Bo nie jest to opowieść, którą śledziłabym za każdym razem z zapartym tchem. Lecz jednocześnie to film, na który mogłabym patrzeć godzinami. Dlaczego? Bo jestem wielbicielką mody. I takim jak ja dzieło to sprawi ogromną przyjemność estetyczną. Ilość autentycznych kreacji projektu Yves Saint Laurenta jest powalająca. Stanowią dodatkowe postacie, zresztą każda z nich ma imię, a napisy końcowe powiedzą nam, gdzie aktualnie można je zobaczyć. Ponadto prezentowane są w niezwykłych wnętrzach, pośród równie niezwykłych osobowości. Wszystko jest piękne i dopięte na ostatni guzik. Jednak ludzie modą niezainteresowani mogą poczuć niedosyt informacji, a momentami nawet nudę. Bo do tego filmu trzeba się przygotować. Przynajmniej troszkę. I, szczerze mówiąc, takich filmów nie lubię (chyba że ich tematyka jest mi znana). Na starcie twórcy redukują sobie zadowolonych widzów. Choć nie przeczę, że nawet kompletny laik coś z tego może wynieść.
Wrócę jednak do tego, co w filmie urzeka. Wędrówka od lat pięćdziesiątych do współczesności cieszy i oczy, i uszy. Fryzury, meble, obrazy, kostiumy (oczywiście), zwyczaje danej dekady czy charakteryzująca ją muzyka, kontekst historyczny – to wszystko jest niczym perfekcyjnie odrobiona lekcja. Każda z kolekcji projektanta okazuje się być odpowiedzią na aktualną rzeczywistość. Przesiąknięte są one osobistymi wydarzeniami, stanem ducha, dylematami i szeregiem najróżniejszych uczuć w ogóle. Czy chcemy to wiedzieć? Czy wystarczy doskonały efekt końcowy? Być może Yves – artysta byłby dla widza za mało „ludzki”, za mało „niedoskonały”.
I właśnie ten odarty z jakiejkolwiek prywatności Yves Saint Laurent nie przekonuje mnie zupełnie. Nie jako człowiek sam w sobie, lecz jako bohater stworzony przez scenarzystów czy reżysera, a może też poniekąd przez Pierre’a Bergé – swojego wieloletniego partnera i najbliższego współpracownika. Natychmiast przychodzi mi do głowy myśl, że gdybym była znanym projektantem o dość bujnej przeszłości (nie zawsze w pozytywnym znaczeniu), nie miałabym ochoty dzielić się swoją prywatną historią nawet po śmierci (w sumie gdyby przeszłość nie była bujna, również nie miałabym ochoty). Dlatego zbiegające się z premierą filmu wydanie „Listów do Yvesa” (autorstwa Bergé, a jakże!) zamiast ciekawości dodatkowo wzbudza moją niechęć. Odnoszę wrażenie, że ktoś błędnie ocenił, że przedstawienie artysty przy pracy, bez szczególnych afer na pierwszym planie, słabo by się sprzedawało. Mam coś do napisania na ten temat, ale o tym za kilka dni.
Stills © Tibo & Anouchka