Modna i już!

Czasy PRL w kontekście mody przez lata zapomniane, obecnie powracają, często jako sprawa niezwykła, mocno ubarwiona i nierzadko pozbawiona wszelkich wad. Nagle mówi się i pisze, jak cudowny był to okres dla naszego rynku mody, ileż to się produkowało wspaniałej odzieży i jak świetnie nią handlowało. Wiadomo, czas ma to do siebie, że złe wspomnienia zaciera, a dobre uwypukla, co więcej, zwłaszcza pokolenie młodych i niezbyt doświadczonych (oraz niechętnie spoglądających przeszłość) zapewne nieświadomie, lecz jednak, próbuje wmówić swoim czytelnikom, że polska moda urodziła się wraz z pierwszym pokazem Macieja Zienia czy Paprockiego i Brzozowskiego. Tym mocniej ci, którzy dawne lata pamiętają, próbują wrócić im wartość. Dopowiadanie nieistniejących historii i tworzenie sztucznych legend niestety wpisane jest w ryzyko. Coraz mniej osób ma ochotę sprawdzić, co jest prawdą, a co wymysłem. Posiłkowanie się materiałami Kroniki Filmowej czy ówczesnymi artykułami w magazynach bywa zgubne – chyba nie muszę pisać, dlaczego. Ale jednak PRL wciąż mamy ochotę poznawać na nowo, poruszać i zgłębiać. Jednym z najświeższych dowodów na niegasnącą fascynację jest wystawa „Modna i już! Moda w PRL” w krakowskim Muzeum Narodowym (zorganizowana we współpracy z Muzeum Narodowym we Wrocławiu). Przy okazji niedawnej wizyty w Krakowie w związku z Cracow Fashion Week miałam okazję ją zobaczyć. Tym była ciekawsza, że zwiedzanie poprzedził seans dokumentu „Political Dress” w reżyserii Judyty Fibiger.

IMG_20160305_153143

Schyłek PRL pamiętam świetnie. W latach osiemdziesiątych rodzina z Londynu przysyłała paczki pełne tekstyliów (w tym kołder tak naelektryzowanych, że strzelają do dziś), gotowych do noszenia lub dowolnego przerobienia, a po prawdziwe hity jeździło się na „ciuchy” do Rembertowa. Miałam to szczęście, że tata jako muzyk kontraktowy jeździł (a raczej pływał) po całym świecie i spełniał nasze odzieżowe życzenia. Ale nie wiem, czy przyznawać się, że moim największym marzeniem były szeleszczące dresy… No cóż, za późno. Jego podróże owocowały kolejnymi niezwykłymi ciuchami z najróżniejszych zakątków Ziemi, niektóre z nich dumnie przejęłam i noszę do dziś. Poznawałam batiki z Indonezji, barwne jedwabie z Chin i hinduskie drukowane tuniki. Wiedziałam świetnie, cóż to takiego norweskie wzory i jak mocno gryzie skandynawska wełna. Ba, nawet parę rzeczy Levisa się znalazło – do dziś nie wybaczyłam rodzicom, że swego czasu pozbyli się markowych skórzanych kurtek. Dlaczego? Bo wyszły z mody. Nie licząc tego haniebnego przypadku, do ubrań podchodziło się zupełnie inaczej niż kiedyś. Szanowało się je, bo zwykle bywały niezastąpione. Zdarzyło się nawet parę polskich akcentów w owym czasie. W okolicach roku 1986 mama kupiła czarną asymetryczną sukienkę Hexeline. Szerokie ramiona na poduszkach, wcięcie w talii, kopertowe zapięcie i wywijany smokingowy kołnierz do tej pory nie zestarzały się ani trochę. Zresztą na rozdaniu krakowskich nagród miałam ją na sobie – tylko poduszki dosłownie się wykruszyły, więc ramiona pozostały w naturalnym kształcie. Drugim wspomnieniem jest czarna bluza z napisem „Hoffland”. Z filmu Fibiger dowiedziałam się, że uwielbiali ją metalowcy. A ja nosiłam grzecznie do dwóch warkoczyków i sznurowanych kolorowych tenisówek.
Zwykle jednak polskich ubrań nie dało się kupić tak łatwo. Choć produkcja szła pełną parą, przeznaczone były głównie na eksport. Zostawaliśmy z resztkami, dosłownie. Tak przynajmniej twierdzą moje wiarygodne źródła w postaci osób z modą może niezwiązanych, ale przeszłość świetnie pamiętających. Pod koniec ubiegłego stulecia podjęte zostały próby ratowania marek z historią jak Hoffland czy Moda Polska. Bez sukcesu. To spore uproszczenie, ale one się po prostu bardzo źle kojarzyły. Zresztą jak tu kusić się na Hoffland, gdy sto metrów dalej otwiera się pierwsza Zara?
Jakość eksponowanych ubrań to namacalny dowód na to, z jak ogromnymi trudnościami musieli borykać się polscy kreatorzy. Słaby gatunek materiałów widoczny gołym okiem, niestety podkreślony – i to raczej nie celowo – przez niedbałe ułożenie na manekinach czy zwyczajne zagniecenia, które raczej bez problemu dałoby się zaprasować. Na żółknącą koronkę zapewne niewiele dało się poradzić – a więc w części poświęconej sukniom ślubnym widz poczuje się rozdarty między ówczesnym ciekawym skądinąd dizajnem a widokami niczym z „Gnijącej panny młodej” Tima Burtona. Nie brakuje inspirujących i budzących ciekawość eksponatów. Zwłaszcza tych ze zbiorów prywatnych, szytych w domowym zaciszu, a mogących śmiało konkurować z najświeższymi dokonaniami Alessandro Michele’a dla domu mody Gucci. Piorunujące wrażenie za to robi tafta w wielu odsłonach, m.in. spod igły Jerzego Antkowiaka. Lata osiemdziesiąte pełną gębą, Alexis Carrington może się schować. Parada sukien tak kiczowatych, że człowiek naprawdę może poczuć ulgę, że ma to za sobą (lub, jeśli bardzo młody, że nie musiał nigdy tego przeżywać).
Wehikuł czasu działa sprawnie i już od wejścia przenosi nas w kolejne dekady dwudziestego wieku. Niestety momentami zbyt dosłownie. Pozytywne wrażenia zostały bowiem lekko nadszarpnięte przez dwa czynniki. Pierwszy: zbyt słabe oświetlenie. W efekcie lepiej rzecz się miewa na zdjęciach niż w rzeczywistości. Drugi: manekiny, które zapewne miały stanowić niezwracającą na siebie warstwę ekspozycji, niestety człowiek dostaje oczopląsu od nadmiaru łysych głów oraz samotnych dłoni wyzierających ze ścian, przy okazji wątpliwej czystości. Tu muszę przywołać mistrzowską wystawę Louis Vuitton Series 3 w Londynie, która pod względem manekinów ustawiła poprzeczkę pod sufitem. Stąd moje uwagi. Dla jednych to drobiazgi, dla innych istotne różnice, które mogą znacząco wpłynąć na odbiór całości.
Jeśli będziecie w Krakowie lub okolicach, zajrzyjcie koniecznie do Muzeum Narodowego i nie słuchajcie tych narzekań. Bo na pytanie „Czy warto?” jest tylko jedna odpowiedź.

IMG_20160306_172011
IMG_20160306_172437

IMG_20160306_172239Lata pięćdziesiąte i polska odpowiedź na styl New Look.

IMG_20160306_184223Jedwabne projekty Grażyny Hase.

IMG_20160306_164716
Złote kozaki, projekt Grażyna Hase.

IMG_20160307_103553Ręcznie haftowane dzwony, projekt Grażyna Hase,

antkowiak
„Dynastia” zaraz się zacznie!

slubneTim Burton byłby wniebowzięty!

hoff1
hoff2

hoff3Barbara Hoff i Hoffland.

prl
Awangarda końca lat osiemdziesiątych.

rodowiczStroje sceniczne Maryli Rodowicz.

telimena2Letnie sukienki z Centralnego Laboratorium Przemysłu Bawełnianego, Łódź 1975.

telimena3Suknia z jedwabiu milanowskiego, Dom Mody „Telimena”, Łódź 1974.

Fot. Harel

6 Comments

  • madam z.
    Posted 15 marca 2016 14:52 0Likes

    Ekspozycja rzeczywiście jak z wystawki w lumpeksie, a szkoda. Byłam kiedyś, hen, hen dawno temu na podobnej wystawie w Poznaniu, pamiętam, że zrobiła na mnie spore wrażenie.
    Co do wyrzuconych kurtek – to jest nieodmiennie mój zgryz odnośnie szafowego minimalizmu. Nie raz oglądając zdjęcia mamy z lat 70. i 80. jarałam się jej ciuchami, które zaginęły w czeluściach przeprowadzek i czystek (ostało się kilka cudownych par butów, które są na mnie za małe), więc jak – puszczać nienoszone ciuchy w świat, czy zostawiać na przyszłość? Jak żyć? 😉

  • Paulina
    Posted 15 marca 2016 19:23 0Likes

    bardzo, bardzo , bardzo na tak. Polecam wystawę wszystkim niezdecydowanym! 🙂

  • s
    Posted 15 marca 2016 22:25 0Likes

    Przy drugim zdjęciu od góry zaczęłam się zastanawiać „co tam robią sukienki babci?” 😉 Parę egzemplarzy z tamtych lat wciąż w użyciu. No i myślę, że gdyby ubrania z manekinów „Awangarda końca lat osiemdziesiątych” podrzucić teraz na wybieg, to nie wszyscy by się zorientowali, że nie pasują do naszych czasów (czasowo, bo estetycznie ten zestaw z prawej jak dla mnie bardzo się wpasowuje).

  • Kalina
    Posted 16 marca 2016 09:26 0Likes

    Świetny artykuł, pozdrawiam i serdecznie zapraszam

  • elisabetta
    Posted 23 marca 2016 16:51 0Likes

    Dziękuję za ten artykuł – podczas ostatniej wizyty w Polsce zabrakło mi czasu na obejrzenie tej wystawy.

  • ola
    Posted 4 kwietnia 2016 22:19 0Likes

    Byłam widziałam i jestem szczęśliwa ze zobaczyłam

Leave a Reply