Gdy mi źle, jadę do Berlina. Gdy mi dobrze – to samo. Nie ma momentu, w którym nie chciałabym tam być, a gdy już jestem, czuję szczęście w najczystszej postaci. Tak się zazwyczaj składa, że jestem tam w okolicach tygodnia mody lub różnych imprez z modą związanych. Ale nie uczestniczę, raczej odpoczywam od tematu, dawkując go sobie w bezpiecznych ilościach. Potem składam obietnicę, że następnym razem uda mi się połączyć jedno z drugim. Ale zbyt mało czasu, zbyt wiele planów. Wizja spędzenia choć pół godziny na pokazie na starcie przegrywa z degustacją tajskich burgerów lub zakupami japońskiego papieru. Na wieść o wyjeździe moi drodzy znajomi zasypują mnie kolejnymi adresami, których nie wypada nie znać. Przez parę lat z miejsc, które sama uwielbiam oraz tych polecanych, złożyłam całkiem rozległą mapę. Więc gdy kolejna osoba wybierająca się do Berlina zgłasza się do mnie z szeregiem pytań, co, gdzie i kiedy, zawsze wiem, co jej odpowiedzieć. Pomysł na ten tekst dość długo we mnie kiełkował. Bo jednak blog o modzie, a ja tu chcę poruszyć tematy dość dalekie. Z drugiej strony będę pisać o mieście, które nigdy z mody nie wychodzi. I może to wystarczy. Od czasu, gdy pisałam tu o nim ostatnio, sporo się zmieniło. Pora na drugą część cyklu. Możecie być pewni, że nie ostatnią. Gotowi?
PIN I ZIELONY
Zakupy na szczęście już dawno przestały być nerwowym bieganiem od drzwi do drzwi i ładowaniem do koszyka wszystkiego, co się nawinie. System mam prosty. Do sklepów obecnych w Polsce nie wchodzę. Szkoda na to czasu. Niby różnice w asortymencie, niby większe przeceny, ale naprawdę lepiej skupić się na nieznanym. Mój związek z COSem trochę na tym ucierpiał, zdradzam go okrutnie z &Other Stories. Ale drugi przybytek otwiera się pod koniec tego roku w Galerii Mokotów, więc będę musiała znaleźć nową miłość. Jeśli to działanie wydaje Wam się dziwne, może przekonam Was argumentem czasu. Zazwyczaj pula godzin, które spędzam w tym magicznym mieście, jest ściśle określona. Nie chcę marnować ani minuty na coś, co mam na co dzień w Warszawie. Polecam gorąco tę strategię. Nagle okaże się, że weekend wcale nie jest taki krótki, a zamiast kolejnych szortów z H&M przywieziemy okulary słoneczne z lat sześćdziesiątych upolowane za bezcen na pchlim targu. I chyba nikogo nie muszę przekonywać, że stanie z naręczem bluzek „made in Bangladesh” z kolejce do przymierzalni w Zarze przyjemniej zamienić na jogurtowe naleśniki z sosem jagodowym parę stacji metra dalej.
Jeśli jednak uprzemy się na standardowe zakupy, są trzy lokalizacje, które zaspokoją nasze podstawowe pragnienia. Okolice Hackescher Markt, Friedrichstrasse oraz słynny Kudamm. &Other Stories, Bimba y Lola, COS, Monki, Gina Tricot, Weekday, Acne, Uniqlo, Cheap Monday, Urban Outfitters, wszelkie Zary, Mango czy Haemy stoją łeb w łeb i czekają na naszą kasę. Przy Friedrichstrasse znajduje się Galeria Lafayette, która w czasie przecen potrafi mile zaskoczyć. Czwarte epicentrum pojawiło się stosunkowo niedawno, a ponieważ uważam, że galerie handlowe są dziełem szatana, raczej go nie sprawdzę. To Mall of Berlin, gigant przy Liepziger Platz. Uwaga, w niedzielę większość tych przybytków stoi zamknięta, o czym łatwo zapomnieć przyjeżdżając z Polski.
Z drewnem do lasu może i bez sensu, ale mamy w Berlinie już trzy miejsca z polską modą. Być może ta informacja przyda się polskim projektantom lub osobom mieszkającym poza Polską. Rauch und Groen (Gärtnerstrasse 3), Quadrat Shop (Gormannstrasse 23) oraz No Wódka (Pappelallee 10). Będzie tu o nich znacznie więcej w najbliższym czasie.
Jako wielbicielka papieru i sztuk z nim związanych, zawsze staram się odwiedzić Modulor przy Moritzplatz. Dwa piętra zapełnione papierowymi cudami, w tym japońskim papierem oraz całkiem nieźle zaopatrzona księgarnia (a nawet kawiarnia, o ile mnie pamięć nie myli, bo w tym roku poszłam do konkurencji). Drugi sklep, wspomniany w nawiasie, to R.S.V.P. (Mulackstraße 14). W porównaniu z Modulorem maleństwo, nadrabia klimatem.
ŚNIADANIE, OBIAD, KOLACJA.
Distrikt Coffee. Bergstrasse 68. Wracając do jogurtowych naleśników… Oto miejsce, które wygrało w moim berlińskim rankingu. Spodobało mi się tak bardzo, że wróciłam tam na śniadanie, choć miałam do wyboru sporo innych opcji. Co więcej, zjadłam dokładnie to samo, co poprzednio. I wiem, że gdy będę w Berlinie następnym razem, pierwsze kroki skieruję tam właśnie. Jogurtowe naleśniki z sosem jagodowym, cytrusowym masłem i bazylią warte są każdej minuty czekania i każdej spożytej kalorii. Właśnie. Oto nowość. Tu się czeka na miejsce. I trzeba się zapisać na stolik przy barze lub u kelnera. Metoda z początku przedziwna, ale skuteczna.
Silo. Gabriel-Marx Strasse 4. Podobnie jak Distrikt czy Barn, to raj dla wielbicieli kawy. Czerwone mury kryją też całkiem niezłą kuchnię. Menu śniadaniowe rządzi, aczkolwiek jak wszędzie w tym mieście możemy zamówić ten posiłek nawet późnym popołudniem. Co spróbować? Zapiekany naleśnik z syropem klonowym i czekoladowe ciastko z kryształkami soli morskiej. Minus? Zniecierpliwiona ewidentną „kultowością” miejsca obsługa. Więc albo przymkniemy oko, albo mknijmy dalej.
ORA. Oranienplatz 14. Co robisz, gdy przejmujesz opuszczoną aptekę, by otworzyć w niej knajpę? Okazuje się, że niewiele. Zamiast generalnego remontu, tylko delikatne poprawki, zaplecze zamieniasz w kuchnię, a za szybą zamiast leków stawiasz… ciasta i pieczywo. Nie musisz specjalnie się starać o zastawę. Mleko do kawy przecież można podać w… menzurce.
Cafe Anna Blume. Kollwitzstraße 83. Chcecie zjeść piętrowe śniadanie? Kto by nie chciał? Choć miejsce działa od 2005 roku, secesyjne wnętrza natychmiast przenoszą w czasie. Łączą się tu cukiernia, restauracja i kwiaciarnia, tworząc całość niepowtarzalną i niezwykle fotogeniczną. Na piętrowych paterach serwowane są śniadania tak wielkie, że kwestia obiadu i kolacji rozpływa się w powietrzu. Trzeba przygotować się na długą kolejkę, ponieważ Anna Blume figuruje chyba we wszystkich możliwych przewodnikach wszelkich narodowości.
Shiso Burger. Auguststrasse 29. W niskim bloku z wielkiej płyty, przywodzącym na myśl Ursynów lat osiemdziesiątych, mieści się nieduża knajpa, w której zjemy tajemnicze tajskie burgery. Cóż to takiego? Zacna bułka nadziana różnymi azjatycko konotowanymi składnikami, skomponowanymi tak, że jeszcze tej samej nocy pojawią się w naszych snach.
Bun Bao. Kollwitzstrasse 84. Oto przyjemne skutki uboczne pisania bloga. Gdy zimą z obłędem w oczach biegałam po &Other Stories, podeszła do mnie Czytelniczka i nieśmiało spytała, czy ja to ja. Pół minuty później rozmawiałyśmy o jedzeniu, a pięć minut później miałam całą listę barów i restauracji godnych uwagi. M.in. Bun Bao, specjalizujące się w burgerach przygotowywanych na parze. Skorzystałam z rekomendacji, słów brak. Tam trzeba iść i jeść, póki starczy sił.
Chen Che. Rosenthaler Straße 13. Wprawdzie wizytę tam niemal przypłaciłam życiem, spadając z ławki wraz ze śliską poduszką i uderzając głową zaraz obok kamiennej rzeźby (byłam całkowicie trzeźwa!), lecz to, co potem zjadłam, znacznie złagodziło skutki upadku. Wietnamska kuchnia w Berlinie to poezja, interpretowana na tyle sposobów, ile powstało takich miejsc. Chen Che jest nieco ukryte, trzeba znaleźć odpowiednią bramę i przejść przez bambusowy ogród. Poza tym mylący może być fakt, że miejsce określane jest mianem herbaciarni. Gdy już pokonamy wszelkie niedogodności, pozostaje czysta przyjemność obcowania z tradycyjnym wietnamskim jedzeniem.
Factory Girl! Auguststrasse 29. Kto mnie zna choć trochę, wie, że zawsze polecam to miejsce. Uprzejmie donoszę, że wciąż istnieje i ma się lepiej niż dobrze. To tu zjemy tajemniczy deser Magnolia, którego przepis jest tak pilnie strzeżony, że próżno go szukać gdziekolwiek indziej niż w głowie autorki, Didem Sözen. Mówi się, że Magnolia powstaje na bazie śmietanki i mąki kukurydzianej. Albo serka mascarpone. Nikt jednak nie może tego potwierdzić. Z czego by nie był, jest wyśmienity.
TYLKO W WEEKENDY.
Boxhangener Markt odbywa się w każdy weekend przy Boxhangener Platz w dzielnicy Friedrichshain. Soboty upływają pod znakiem jedzenia, niedziele to z kolei fantastyczny pchli targ, na którym można znaleźć zarówno genialne ubrania i meble vintage, jak i płyty winylowe w świetnych cenach. Wielbiciele przygód mogą zajrzeć też na RAW Flohmarkt, miejsce zdecydowanie mniej komercyjne, zlokalizowane w murach Cassiopei – pofabrycznej muzycznej przestrzeni, również na Friedrichshainie.
Thai Park, czyli niedzielna wyżerka pod gołym niebem Preußenpark, wychwalana chyba przez wszelkie znane mi źródła. Od Stil in Berlin po What Should I Eat For Breakfast Today (przy okazji właśnie poleciłam Wam dwa blogi, na których w kwestii Berlina zawsze można polegać). Na imprezę traficie po kolorowych parasolach, które widać już z daleka. A pod nimi prawdziwe tajskie jedzenie, przygotowywane na przenośnych kuchenkach, pełne zaskakujących smaków, których w żadnej knajpie się nie doświadczy.
Markthalle Neun. Eisenbahnstraße 42/43. No dobrze, nie tylko w weekendy w tym przypadku, bo na przykład w czwartki to miejsce przeżywa oblężenie kuchni ulicznej zwanej „street foodem”, aczkolwiek najwięcej dzieje się tu w piątki i soboty. To hala handlowa wybudowana w 1891 roku, długo zapomniana, przywrócona do życia przez grupę entuzjastów w roku 2011. Jej otwarcie idealnie wstrzeliło się w skądinąd całkiem sensowną modę na świadome jedzenie. Żadnych podejrzanych źródeł, wszystko sprawdzone, po jednej stronie kącik wegański, a po drugiej coś dla mięsożerców. To tu działa włoska piekarnia Sironi, w Berlinie już kultowa. W jej wypieki zaopatruje się niejedna (również kultowa) knajpa, m.in. wspomniana wcześniej Silo.
CZAS WOLNY.
Czyli to wszystko, co robimy, gdy nie kupujemy, nie jemy ani nie przemieszczamy się metrem. Informacje o aktualnych wystawach znajdziecie na Museumsportal Berlin. Zawsze gorąco polecam Martin Gropius Bau (uwaga, nieczynne we wtorki!) oraz Helmut Newton Foundation. Ostatnio urządziłam sobie zaskakujący spacer wzdłuż Karl Marx Allee. To ulica skąpana w socrealistycznej architekturze, momentami łudząco przypominająca Warszawę. Na każdej mapie odnajdziemy fragmenty muru berlińskiego. Odkrywanie jego pozostałości ma w sobie coś fascynującego, choć najbardziej cieszy jego brak (a robienie sobie na jego tle słodkich fotek przyprawia mnie o dreszcze).
Jeśli kochacie horrory z wesołym miasteczkiem w tle, Spreepark jest punktem obowiązkowym. To opuszczony park rozrywki ze złowieszczo obracającym się diabelskim młynem, porośniętymi dziką roślinnością karuzelami i słynnym martwym dinozaurem. Teoretycznie wstęp surowo wzbroniony. Ja obeszłam cały teren wokół ogrodzenia, ale są śmiałkowie, którym zakazy niestraszne.
Dla niepowtarzalnych wrażeń estetycznych warto zajrzeć do Hackesche Hofe. To kompleks mający swoje początki w 1906 roku, zachwycający zarówno rozwiązaniami architektonicznymi, jak i paletą kolorów. Ma osiem połączonych ze sobą podwórek, pełnych małych knajpek i kawiarni. Wewnątrz działają też kino, teatr oraz… sklep Nike.
NASTĘPNYM RAZEM…
Zawsze pozostaje niedosyt. I zawsze trochę miejsc na liście, na które nie starczyło już czasu. Kawiarnia Bonanza, rejs Szprewą, targ w Mauerparku (oraz karaoke, na które podobno trzeba się zapisywać ze sporym wyprzedzeniem), singapurskie drinki w Mirchi, wegańskie lody w okolicach Warschauer Strasse… Zostawiam też trochę przestrzeni dla Was, na pewno macie swoje ulubione miejsca, o których warto pamiętać. Czujcie się zaproszeni do współtworzenia ostatniej części tego tekstu!
Zdjęcia: Harel
3 Comments
Gosia
Ja polecam sprawdzić:
Klunkerkranich – śmieszny bar-ogród na dachu parkingu centrum handlowego w Neukoln. Fantastyczny widok na cały Berlin. (podpowiedz jak się dostać: trzeba wjechać windą na ostatnie piętro, przejść przez parking i iść za ludźmi 🙂
Santa Maria Mexican Diner – super mexykańska knajpa na Kreutzbergu.
Dudu – fuzion azjatyckiego jedzenia z tex mex – stolik na wieczór trzeba rezerwować.
Entweder Oder – najlepsze śniadania ( Oderbergerstr. 15)
Umami – domowe indochińskie jedzenie na Knaackstr. 16-18
I oczywiście mini sieć pizzerii prowadzona przez wloskich punck’ów – Il Due Forni, Il Casolare – najlepsza pizza!!
alicja
mieszkam w Berlinie, kocham Berlin, to miasto mojego swiadomego wyboru, jeste tu szczesliwa, TU SPOTYKa sie caly swiat
Karina
Jeśli te lody to Tanne B, to zdecydowanie warto! Część zwykła, część wegańska, mają też wegańskie gofry. Jeśli cierpi się na brak czasu, można zabrać loda w wafelku i ruszać dalej w drogę. W okolicy jest też super księgarnia o nazwie Motto (Skalitzer Str. 68), więc można zajrzeć przy okazji (ale przed lodami, z lodami wchodzić nie wolno).
Latem bardzo lubię jadać obiady w Prinzessinengarten – superświeże i w przepięknym otoczeniu. Wspomniane wyżej przez Gosię meksykańskie jedzenie w Santa Maria Mexican też jest świetne, podobnie jak w sąsiadującej z nim Anavedzie.
I jeszcze jedno – miłość do Japonii i papieru można wyrazić, odwiedzając Paper and Tea.