Zaczęło się od mojej pierwszej wizyty w Brukseli. Był rok 2001, a na ulicach dosłownie roiło się od kolorowych szalików. Nosiły je kobiety w czarnych płaszczach i sportowych butach, a swój egzemplarz można było kupić na każdym rogu. Kaszmir! Pashmina! Niepowtarzalne, oryginalne i… zaskakująco tanie. Jakżebym mogła sobie odmówić? Kupiłam więc „kaszmirowy” szal w intensywnym różowym odcieniu, który – jak szybko się okazało – ani za bardzo nie grzał, ani za bardzo nie wyglądał. Wychwalana „pashmina” okazała się ściemą podobnego kalibru jak „pierwszy butik Diora w Warszawie”, tajemniczej tkaniny nie dało się wyprasować, a blask odszedł w zapomnienie jeszcze przed pierwszym praniem. Nie mogłam wtedy wiedzieć o nieuczciwych zabiegach sprzedawców, a przede wszystkim producentów, którzy mianem pashminy określają surowiec, choć jest to tylko typ produktu. Sformułowanie „100% pashmina” na metce sprytnie omijało fakt braku jakiejkolwiek ilości kaszmiru w składzie. Ba, nawet o wełnie można było sobie pomarzyć! Dopiero jakiś czas później zrozumiałam, jak bardzo dałam się nabrać. Czy było pocieszające, że nie ja jedyna? Oczywiście nie kupiłam drugiego szalika, bo… w tamtym czasie mojego życia był po prostu za drogi. Ale obiecałam sobie, że kiedyś sprawię sobie taki klasyk z prawdziwego zdarzenia. Bo autentyczny kaszmir to jakość, której nie da się obejść, a kto raz miał z nim do czynienia, nie nabierze się nawet na najlepszą podróbkę. Przypomniałam sobie o tym wszystkim podczas spotkania z Natalią Rochacką, właścicielką i założycielką marki MINOU Cashmere, która postanowiła wprowadzić na polski rynek ręcznie tkane kaszmiry we wszystkich kolorach tęczy.
W ciepłe sierpniowe popołudnie długo rozmawiałyśmy o świadomej modzie. Sporo się o tym pisze, mówi, a czasem nawet krzyczy, ale gdy przychodzi co do czego, mało kto decyduje się na wydanie pieniędzy na zbytek, jakim jest ubranie, a tym bardziej dodatek. Bo przecież można taniej. Bo przecież można udawać, że na metce nie figuruje kraj, w którym wydarzyła się katastrofa tak chętnie udostępniana i komentowana na Facebooku. To nie jest obowiązek i konieczność posiadać drogie rzeczy. Jednak w przypadku sporej części z nich naprawdę można mówić o inwestycji. We własną szafę, owszem, tak jak magazyny kobiece przykazują, ale też w lokalną produkcję, godne warunki pracowników i ich przyszłość. Natalia dobrze wie, co mówi. Produkty jej marki powstają w małych manufakturach w Nepalu, są tkane ręcznie z najwyższej jakości przędzy kaszmirowej, a farbowane tylko takimi barwnikami, które nie zawierają szkodliwych substancji. Zachowane są też reguły społecznego rozwoju biznesu (CSR), wspomagającego pracujące kobiety oraz wykluczającego zatrudnianie do pracy dzieci. CSR to także poszanowanie środowiska naturalnego. Ta piękna idea kosztuje. Sami chcemy, żeby szanowano naszą pracę. A czy potrafimy uszanować pracę innych? Ponadto gdybyśmy przyjrzeli się szczerze i otwarcie naszym wydatkom z ostatnich trzech miesięcy, czy nie uzbierałoby się trochę tych kaw na wynos, lakierów do paznokci czy niewygodnych butów, których nie da się już wrzucić do świnki skarbonki?
Dla mnie najmocniejszym argumentem za posiadaniem prawdziwego kaszmiru jest jego wygląd. Szlachetny i ponadczasowy. Jeden szal potrafi odmienić nawet banalny strój, wrzucony na siebie od niechcenia, w porannym biegu. To było moje marzenie sprzed kilkunastu lat. Odrobinę nagiąć rzeczywistość, oszukać brak czasu, postawić kropkę nad i. Czasem udaje się osiągnąć ten efekt za pomocą super butów czy torebki. Ale szal ma jeszcze jedną zaletę. Znajduje się blisko twarzy, więc odpowiednio dobrany kolorystycznie potrafi rozświetlić cerę lub wydobyć kolor oczu. Warto je przymierzać na spokojnie, to niesamowite, jak dany kolor może człowiekowi pomóc lub zaszkodzić. Po wielu próbach wyszłam z butiku z zimowym szalem w odcieniu upalnego włoskiego nieba. I muszę przyznać, że odkąd go noszę, moje oczy zbierają zaskakującą ilość komplementów.
Poniżej kilka rzeczy, których dowiedziałam się od Natalii podczas naszej rozmowy. Warto o nich wiedzieć, mając pod opieką to delikatne stworzenie.
Kaszmir jest wieczny. A w każdym razie długowieczny. Namacalny dowód mam w domu, a dokładniej w szafie swojego męża. Kupił on kiedyś w komisie używany już sweter kaszmirowy. I nosi go tyle lat, że metka odpadła, a mankiety zaczęły znikać. Poza tymi drobnymi usterkami sweter wciąż wygląda jak nowy.
Kaszmir lubi odpoczywać. Nie należy nosić go codziennie, trzeba czasem dać mu chwilę wytchnienia. Odwdzięczy się nam miękkością i wrażeniem totalnej nowości.
Kaszmir jest lekki. Jak mgiełka. Nawet spore jego ilości ważą tyle co nic. Biorąc więc do rąk przesyłkę z Minou można odnieść wrażenie, że piękne czarne pudełko jest puste. Mówi się, że prawdziwy szal kaszmirowy da się bez problemu przeciągnąć przez obrączkę – podobno tak się kiedyś rozpoznawało autentyczne modele. Nie przesadzałabym, bo jednak zbyt wiele tu opcji gęstości tkania, natomiast ta metoda daje wyobrażenie o jego delikatności.
Kaszmir sam się prasuje. Wyciągnięty z szafy, walizki czy psu z gardła powinien zostać na pewien czas odwieszony. Sam dojdzie do siebie. Sprawdziłam, potwierdzam.
Kaszmir grzeje, ale nie przegrzewa. Wygląda niepozornie, natomiast potrafi zapewnić więcej ciepła niż gruby wełniany szal. W przeciwieństwie do niego jednak nie sprawi, że po godzinie biegania po mieście będziemy ugotowani. To fantastyczne właściwości termoizolacyjne, z którego nie od dziś jest znany. Stąd jego popularność w miesiącach letnich, jako ochrona przed słońcem lub chłodniejszą wieczorną temperaturą.
Szale MINOU Cashmere można kupić przez internet lub w butiku stacjonarnym w Warszawie przy ul. Nowogrodzkiej 6 (gdzie dzieli przestrzeń z marką Messo) oraz szeregu sklepów partnerskich (tu znajdziecie ich listę).
Fot. Marcin Szyszkowski
Stylizacja: Monika Gąsiorek-Mosiołek
Makijaż i fryzury: Bogusia Szubiakiewicz
Modelka: Klaudia Ragus
Asystent fotografa: Adam Pragacz
Asystentka sesji: Kasia Piersa