„We buy things we don’t need with money we don’t have to impress people we don’t like” – to słynne zdanie, plączące się od pewnego czasu wśród internetowych memów, przypisuje się Dave’owi Ramsey’owi, amerykańskiemu biznesmenowi, który zasłynął jako autor książek poświęconych pieniądzom, oszczędzaniu i inwestycjom. Nie ma lepszego czasu, by je sobie przypomnieć, a najlepiej zapisać i przyczepić na lodówce. Od jakiegoś czasu zbieram się z napisaniem tekstu o prezentach. Bo przecież święta, a ja mam tyle fantastycznych rzeczy do polecenia. Tymczasem z kim bym nie rozmawiała, ten stwierdza, że ma serdecznie dosyć przedświątecznej atmosfery i przymusu kupowania. Obserwuję coraz popularniejsze zjawisko rezygnacji z obdarowywania się pod choinką na rzecz wrzucenia symbolicznego grosza do skarbonki dla potrzebujących. Albo ustalania takich zasad, by każda osoba w rodzinie otrzymała tylko jedną rzecz, ale za to taką naprawdę wymarzoną. Ostatnio bardzo inspirująca kobieta opowiadała mi o znajomych, którzy co roku całą wielką rodziną piszą listy do świętego Mikołaja. W liście należy wypisać dziesięć rzeczy, które chciałoby się dostać. Obdarowujący wybiera jedną z nich. Dzięki temu wciąż mamy pewną niespodziankę, a jednocześnie unikamy niewygodnych pomyłek. Z dziećmi sprawa jest prosta: wymyślenie dziesięciu wymarzonych prezentów jest kwestią paru minut. Ale gdy jest się dorosłym (i ma się wszystko, bo nie ukrywajmy, spokojnie moglibyśmy spędzić resztę życia wśród otaczających nas przedmiotów i nie odczulibyśmy żadnego braku), trzeba się nieco wysilić, skupić, a przede wszystkim wewnętrznie ze sobą porozmawiać. Co tak naprawdę lubię? Co chciałabym odpakować z kolorowego papieru? Co sprawi mi przyjemność? W ostatnim numerze Lounge piszę o szaleństwie „czarnego piątku”, które trwa do lutego. Ile przez ten czas staje na naszej drodze przedmiotów, o których istnieniu nie mieliśmy zielonego pojęcia? Ale mają świąteczny kolor, świąteczną funkcję, stoją blisko kasy albo zapewnią nam spokój sumienia, bo przecież trzeba coś komuś pod tą cholerną choinką dać (a ponieważ nie mamy pojęcia, co ten ktoś lubi, bo komunikujemy się tylko poprzez „lajki” na „fejsbuku”, wrzucamy szybko do koszyka, a potem równie szybko się tego pozbywamy, przerzucając estetyczne okropieństwo na kogoś innego). Można się zmęczyć.
Teraz sobie myślę, że przecież na tekst o prezentach jest już za późno. Bo sklepy internetowe przeciążone, kurierzy na najwyższych obrotach, a w dodatku może się skończyć towar. I nachodzi mnie refleksja, czy nie przyjemniej byłoby dawać sobie prezenty w innych okolicznościach? Nie wyznaję żadnej religii, ale chyba w Bożym Narodzeniu nie chodzi o wydawanie pieniędzy? Od kiedy najważniejszym świątecznym symbolem jest wielkie pudło ze złotą kokardą?
A jednak napiszę dziś o tych wszystkich przyjemnych rzeczach. Z taką drobną uwagą, żeby nie kupować byle jak i byle gdzie. I żeby zatrzymać się na chwilę i pomyśleć, czy kogokolwiek może ucieszyć coś, co było zgarnięte w stresie i bez żadnej refleksji. Nawet jeśli nie zdążymy przed pierwszą gwiazdką, możemy przecież przełożyć to i owo na później (zasada nie działa w przypadku dzieci, pod choinką musi coś dla nich być i koniec – piszę to z perspektywy własnej dziecięcej części. Co nie znaczy, że mamy brać teraz kredyt na „Gwiazdę Śmierci” Lego czy co tam się teraz kupuje). Umówmy się, że będzie to tekst ważny przez cały rok, ok? Uwaga, zapinamy pasy i jedziemy!
Kapcie z owczej wełny: Emu Australia; książka „Jak trampki weszły na salony” Grażyny Olbrych i Dagmary Radzikowskiej; naklejki Flying Tiger.
Jest taka scena w obowiązkowym filmie na teraz, czyli „Love Actually”, w której bohaterka grana przez Emmę Thompson zapewnia: „ Don’t worry, my expectations are not that high after thirteen years of Mr. 'Oh-but-you-always-LOVE-scarves’!„. Podejrzewam, że gdyby dostawała takie szaliki jak poniższy, naprawdę by je pokochała. Już kiedyś tu pisałam o MINOU Cashmere, nie będę się zatem powtarzać z opisywaniem wszystkich zalet prawdziwego kaszmiru (zainteresowanych odsyłam do obszernego tekstu na temat), podpowiem tylko: jest to gra warta świeczki. Co więcej, jakiś czas temu pojawiły się w ofercie marki szaliki dla mężczczyzn i od Mikołajek jestem świadkiem autentycznego zachwytu męskiej części mojej rodziny nad tymże. Męska część nie przykłada większej wagi do ubrań, natomiast umie docenić wysoką jakość. Szalik nie musi być zatem pomysłem z braku innych, a celem samym w sobie. Zwłaszcza ten.
Kalendarz. Co roku zostaję po świętach z całym ich naręczem. Zdarzają się jednak prawdziwe skarby. Takim jest tegoroczne wspólne wydawnictwo Magdaleny Kanoniak (szerzej znanej jako Radzka) i Eleny Ciupriny (genialnej ilustratorki mody). W tle cudowne papiery do pakowania Wiewiórka i Spółka. Papier to taka część całego tego szaleństwa, której najbardziej mi szkoda, tym bardziej, gdy jest piękny. Z drugiej strony to głównie dla rytuału pakowania prezentów biorę w nim udział.
Książka. Celowo pominę kolejną część Millenium czy nowego Miłoszewskiego, bo po pierwsze gorące książkowe tematy mają w tych czasach to do siebie, że błyskawicznie stygną i kto się nimi interesuje, ten już dawno pochłonął, a po drugie mam tu modę w tytule, która jednak do czegoś zobowiązuje. Sporo się tej mody ukazuje, na poziomach skrajnych. Jest fachowo, jak u Michała Kędziory, którego bestseller „Rzeczowo o modzie męskiej” doczekał się nieco poszerzonego wznowienia. Historycznie, jak u Marcina Różyca, który wraz z Katarzyną Siwerską, Hanną Rydlewską, Anną Hadrysiewicz, Angelą Martin, Ewą Czerwiakowską i Wiesławem Wróblem w książce „Lilka” bada życie Heleny Bohle-Szackiej, pierwszej polskiej projektantki, której kolekcje pokazywano za żelazną kurtyną. Skandynawsko – u Pernille Teisbaek – choć poziom tej książki pozostawia sporo do życzenia, jest to miła propozycja do konsumpcji na poziomie obrazkowym. Magicznie u Anny Męczyńskiej – i to dosłownie, bo ta kobieta zna najlepsze sztuczki, by nawet ze średniej figury stworzyć obiekt ogólnego zainteresowania (sama co jakiś czas zasięgam u niej rady, a teraz mam wszystko na papierze). I sportowo u Grażyny Olbrych i Dagmary Radzikowskiej, które pod pretekstem butów sportowych zebrały szereg świetnych historii z polskiego (i nie tylko) podwórka.
Kosmetyk. Polski. Naturalny. To jest zawsze dobry pomysł. I bezkonkurencyjna alternatywa dla gotowych zestawów atakujących nas z półek drogerii czy aptek (oraz kiosków, stacji benzynowych i supermarketów). Nawet nie wiem, od czego zacząć wyliczać wszystkie zalety. Za to wiem, że jeśli tak dalej pójdzie z rozwojem małych polskich marek kosmetycznych, to będę bliska zmianie profilu bloga. Bo to przyjemność nieskończona, mieć do czynienia z tymi pachnącymi i w dodatku świetnie działającymi specyfikami. Oferta firm jest dość szeroka i warto jej się przyjrzeć na spokojnie. Mogę polecić kilka rzeczy, choć nie naciskam, bo z kosmetykami wiadomo, każdy musi wypróbować na sobie. Eliksiry Koi Cosmetics, krem z mango Miya Cosmetics, witaminowy koktajl pod oczy IOSSI czy ojelek Jojoba Mabelle to produkty, z którymi się nie rozstaję.
Bielizna i biżuteria. Śmiało wykraczamy poza grudniowe ramy, albo wpadając w sidła Walentynek, albo znajdując rozwiązanie przyszłorocznych dylematów urodzinowych. Ten aspekt jest nieco trudniejszy, bo trzeba znać i rozmiar, i estetyczne upodobania, ale wykonalny. Powieje Zachodem, bo na zdjęciu pręży się zdobiony aksamitnymi kwiatami biustonosz Triumph, dla równowagi dół nowej polskiej marki Miss Liberte i szlafrok Of Habit (to moje odkrycie roku). I przypinki: malarska plama 10 DECOART i perliczka Marceliny Jarnuszkiewicz. Tyle na dziś. Po resztę inspiracji nieustająco zapraszam na swój Instagram. Z życzeniami wszystkiego dobrego każdego dnia!
Zdjęcia: Harel