Mówi się w mojej rodzinie pół żartem, pół serio, że mieć rację w towarzystwie to największe faux pas. W piątek Michał Szulc miał rację. Niestety był w towarzystwie. Co takiego wykonał? Ośmielił się rozpocząć swój pokaz z zaledwie czterdziestominutowym opóźnieniem, skupiając się na modzie oraz szanując czas tych gości, którzy pojawili się punktualnie. Podejrzewam, że dostanie się mu za to tu i ówdzie, choć mam również nadzieję, że wydarzenie skłoni do refleksji nad priorytetami w naszej maleńkiej branży. Ostatnio coraz rzadziej bywam na pokazach, bo szkoda mi czasu. Po prostu. Czasu na dojazd, na powrót oraz standardowe półtoragodzinne czekanie. Wolę umówić się z projektantem na spokojnie i wszystko obejrzeć bez stresu. Organizatorzy często mają związane ręce. Bo jeśli nie pojawi się ta czy tamta osoba, publikacji o wydarzeniu będzie o połowę mniej. Przy czym pisząc „publikacji”, mam na myśli teksty w stylu: „Nogi celebrytki X na pokazie Y. Seksowne?”. Gorzka prawda internetowych czasów. Trzeba czekać. Czy na pewno? Pada decyzja: „Zaczynamy”. Zespół White Noise usadza zagubionych w nagłej punktualności, gasną światła, rozpoczyna się perkusyjny występ piętnastoletniego Igora Faleckiego i dzieje to, co najważniejsze.
Nie ukrywam, że Michała darzę szczególną sympatią. Bo jak mało kto potrafi on znaleźć równowagę między tym, co konieczne, a tym, co sprytne i zabawne, nawarstwiając różne znaczenia w tak prostym, wydawałoby się, przekazie, jakim są zestawy ubrań na wybiegu. Tym razem bawi się sformułowaniem „sztuka dla sztuki”, które w aspekcie polskiej mody ma wybrzmienie co najmniej ponure. Albo przewrotne, co kto woli. Niejeden projektant tę sztukę dla sztuki uprawia, pracując (i zarabiając) zupełnie gdzie indziej, zatem traktując nawet swoje najwyższe loty po macoszemu. I potem jednego czy drugiego nie można kupić w tej formie, która na wybiegu się pojawiła, bo na realizację kolekcji czasu i materiałów brak. Michał tym tytułem dystansuje się również do samego siebie (podejrzewam, że całkiem świadomie). Aby puścić takie oko w stronę publiczności, trzeba mieć czym się pochwalić. Nie ma miejsca na błędy czy niedoróbki.
Kolekcja, którą projektant prezentował tej jesieni na targach Who’s Next w Paryżu (pisałam o niej tutaj), została okryta, obleczona i przewiązana dodatkowymi elementami, stworzonymi specjalnie na potrzeby sytuacji na wybiegu. Polskim lnom w stonowanych kolorach towarzyszą zupełnie niepraktyczne, lecz jakże na czasie przeźroczyste foliowe akcesoria w postaci osobnych rękawów czy narzutek, z wewnętrzną kontrastującą lamówką oraz obowiązkowym w tym roku logo marki, misterne gorsetowe sznurowania oraz szerokie szarfy. Spokój zaburzają ukośne nadruki oraz ciepły róż (motany w węzły) i ognista czerwień (asymetrycznie, nieco antycznie drapowana). Nawarstwiają się mankiety, kieszenie i nogawki, przyciągają uwagę surowe wykończenia (może powinniśmy je nazywać „niewykończeniami”?) i motyw zebry. Jak zwykle u Michała sporo jest faktur, szorstkich, śliskich, wypukłych, żakardowych i dzianinowych, powtarzających najbardziej charakterystyczne kolory w delikatnie odmiennych tonacjach. Nawet dla człowieka, który o Szulcu nie ma pojęcia, jest jasna jego fascynacja surowcem każdego typu. A za fascynacją umiejętność odpowiedniego z nich korzystania.
Moda Michała Szulca to konstrukcyjny majstersztyk. Przy czym żadna, nawet najbardziej skomplikowana konstrukcja nie dominuje sylwetki. Zatem znowu: ubrania do noszenia. Stworzone z ogromną sympatią dla homo sapiens. Trochę tu sobie żartuję, ale mam wrażenie, że czasem właśnie ci, którym najbardziej na ładnej i harmonijnej propozycji powinno zależeć, robią wszystko, by zaprzepaścić najdrobniejsze szanse. Tymczasem Michał prawdopodobnie realizuje wszystkie swoje pomysły, ani przez chwilę nie zapominając, po co to robi.
Fot. Marek Makowski
Fryzury: Konrad Kłos Hair Emergency
Makijaż: Agata Kalbarczyk, asystentka: Emilia Noremberg
Buty: 4F.
1 Comment
Agniesz21
Część stylizacji bardzo ciekawa i na pewno godna uwagi chodź niektóre elementy mi nie przypadły do gustu.