Przyznam się Wam do czegoś. Nie znoszę wesel. Całą sobą nie znoszę i dostaję alergii, gdy wyciągam ze skrzynki kolejne zaproszenie. Są oczywiście wyjątki, gdy przyjaciele decydują się na ten nierozważny krok (i mam na myśli wesele, nie ślub), cieszę się razem z nimi i jestem w stanie przetrwać ciąg idiotycznych konkursów prowadzonych przez nawet najbardziej sfrustrowanego swoją pracą wodzireja. Mój brak sympatii dla tego typu imprez wynika być może z przekonania o ich małej przydatności. Nie spotkałam osoby, która byłaby w pełni ze swojego wesela zadowolona. Ani takiej, która organizowałaby je z radością i bez stresu. Mam wrażenie, że to schemat, w który sami się na siłę wpisujemy, podobnie jak niemieszcząca się w drzwiach suknia ślubna czy miesiąc miodowy na kredyt. Gdy wiele lat temu pokazałam sukienkę, w której brałam ślub (sukienkę, nie suknię, zdecydowanie), otrzymałam mnóstwo wiadomości, wyrażających głównie zachwyt moją odwagą. Odwagą? Tak, bo zrobiłam coś inaczej niż tradycja nakazuje. Akurat o przełamaniu czy buncie wówczas nie myślałam, po prostu zakochałam się w sukience Ani Kuczyńskiej od pierwszego wejrzenia i wiedziałam, że to właśnie w niej chcę powiedzieć „Tak!”. Przecież to mój dzień, na moich warunkach, to ja mam się dobrze czuć. Proste? Niekoniecznie. Podobnie wygląda sprawa ze strojami weselnymi. Rokrocznie unikałam tego tematu jak mogłam, bo moja opinia jest krótka: ubierz się na wesele dokładnie w to, co chcesz. W tym roku postanowiłam jednak trochę ją rozwinąć, a że mam świetne miejsce, gdzie mogę to zrobić, zapraszam serdecznie do czytania.
Jak wygląda Harel podczas statystycznego wesela? Ma na sobie kolorową szmizjerkę i białe trampki. Albo czarną plisowaną tunikę i kolorowe adidasy. Albo lnianą spódnicę, welurową marynarkę i TOMSy. Tak, wygodne buty to podstawa i żadne krytyczne spojrzenia z odpowiednio nadanej przez dwunastocentymetrowe szpilki wysokości nie są w stanie tego u mnie zmienić. Wystarczy, że ślub brałam w wysokich obcasach (na własne życzenie czy raczej: na własne marzenie). Z sukienką sprawa jest prosta, bo mam ich mnóstwo, nigdy jednak nie są to tzw. „stroje dedykowane”. Utarło się, że sukienka na wesele powinna być pastelowa, najlepiej z elementem koronkowym, rozkloszowaną spódnicą i obowiązkowo ze sztucznego materiału. Bzdura? Wybierzcie się w sobotę na spacer w okolice Urzędu Stanu Cywilnego lub kościoła i wykonajcie proste procentowe podliczenie. Może jest w tym jakiś sens, może takie kiecki świetnie się układają nawet o trzeciej w nocy, może pragnienie wygody przesłania mi wciąż nieodkrytą prawdę. Mam jednak wrażenie, że to raczej owczy pęd, utarty zwyczaj, nad którym szkoda czasu się zastanawiać. O tak, znam marki, które na takiej „modzie” jadą i pojadą jeszcze długo. Trzęsą Instagramem, posiłkując się głównie zdjęciami w lustrze (wargi obowiązkowo wydęte, bywa, że chirurgicznie), „zapominając” o wystawieniu paragonu przy wysyłce. Ale oszustwa podatkowe to temat na inną okazję i może dla bardziej zawziętego dziennikarza.
Kolejnym celem obieranym nader często jest stara dobra Zara. I potem szok i panika, bo trzy inne kobiety przy stoliku mają identyczną sukienkę, a znamy się zbyt słabo, by nawet marnie z tego zażartować. Trafiony, zatopiony. Już zupełnie inna sprawa, czy koniecznie musi to być sukienka. Czy nie możemy na przykład wrzucić na siebie jakiegoś przyjemnego letniego garnituru i dopieścić swojego wewnętrznego „pana Harel”. Dobrą opcję ma w tym sezonie Messo na przykład. Taliowana marynarka w błękitnym lub jasnoróżowym kolorze plus spodnie cygaretki, a pod spodem… t-shirt? Ja to kupuję. Moja siostra przyszła na mój ślub w dżinsach i kolorowym topie. I co? I było świetnie. Tak, rozumiem, państwu młodym należy się szacunek, a strój jest podstawowym narzędziem, by go wyrazić. Nie naciskam na grunge’ową flanelę czy dziury o większej powierzchni kwadratowej niż sam denim. Gdzieś jednak czai się kompromis i tylko od nas zależy, czy go dostrzeżemy. Najważniejsza sprawa, bardzo banalna: nie rezygnujmy z siebie. Reszta się ułoży. Jeśli koronki i pastele to nasz żywioł, śmiało! Ale jeśli mamy się zamęczyć w szpilkach albo cały wieczór zastanawiać, czy nie odsłaniamy zbyt wiele, zróbmy sobie próbny wieczór w neutralnych warunkach i podejmijmy decyzję na spokojnie.
Fot. Messo
Coraz więcej dużych marek tworzy kolekcje specjalnie na wiosenno letni czas weselny. Nie jestem do nich jakoś szczególnie przekonana, choć na pewno kawał dobrej roboty odwaliło w tym roku & Other Stories. Nie jest w Polsce na tyle popularną sieciówką, by obawiać się ataku klonów (choć gwarancji nie ma), a do tematu podeszło z pomysłem, kierując się pewnym przyjemnym kluczem. Nawet najbanalniejsze pastele zdobi jakaś interesująca faktura, a te nieszczęsne koronki mają swój sens. I desenie, mocne, kolorowe, przepiękne. Oczywiście warto szukać poza wyznaczonym terenem, być może na wieszaku z modą plażową czeka na nas ta jedyna? Nie ma reguły.
Fot. & Other Stories
Skupmy się jednak na polskiej produkcji, bo o tym ten blog przede wszystkim. Parę lat temu nie do pomyślenia. Ale dziś możemy przebierać w ofercie polskich marek i znaleźć więcej niż jedno zwierzę (nie mogłam się powstrzymać przed tym dziwnym żartem). Po wspaniałe skromne, lecz efektowne sukienki zapraszam do Ani Kuczyńskiej i Gosi Sobiczewskiej. Ta pierwsza romansuje z włoską estetyką z najpiękniejszych filmów, sięgając po mięsiste jedwabie i nieoczywiste kolory (i czerń, wiadomo). Druga zdyscyplinuje sylwetkę perfekcyjnym krojem, a gdy trzeba – uszyje na miarę. W internecie nie znajdziecie nawet jednej czwartej tego, co tworzy, najlepiej więc umawiać się w jej atelier w Warszawie lub zaprzyjaźnionych z projektantką sklepach (m.in. Bloom Boutique w Łodzi, TUTU w Poznaniu czy Rauch und Groen w Berlinie). Podobnie ma się rzecz z Natalią Siebułą, której uniwersalne sukienki już obrosły legendą. Czas realizacji projektu trwa do dwóch tygodni, więc warto orientować się wcześniej, żeby nie doprowadzić do przedweselnej palpitacji.
Fot. Ania Kuczyńska
Fot. Natalia Siebuła
Gdyby mnie dopadło jakieś wesele, zapewne wybrałabym sukienkę w kwiatki. Takie lata czterdzieste z filtrem młodzieżowych lat dziewięćdziesiątych (czyt. Drew Barrymore circa 1996 minus kokaina). O ile jeszcze rok temu nie było wcale tak łatwo, aktualnie mamy rozbudowany sukienkowy raj. Barwne propozycje ma wspomniane wcześniej Messo, opcje z paryskim sznytem znajdziemy w Madelle (o której było wczoraj), a romantyczne łączki w stylu vintage u Polanki (o której było chwilę temu). Nieco egzotyki będzie w 303 Avenue, która całą kolekcję letnią osadza w marokańskich krajobrazach. I u Le Brand, gdzie z kolei duch podróżniczy nosi długie tuniki i wysoko zabudowane sukienki „baby doll”. Uwaga, wysokie panie! W Messo znajdziecie sukienki maxi, które naprawdę sięgają do ziemi, a nie do pół Waszej smukłej łydki. Czy zasada, by nie wkładać sukienki dłuższej od sukni panny młodej jeszcze jest w mocy? Sądząc po najczęściej wybieranym w Messo modelu śmiem wątpić.
Fot. Madelle
Fot. Polanka
Fot. 303 Avenue
Fot. Messo
Gdzie jeszcze szukać? Zawsze polecam Cloudmine, nie tylko w kwestii ubioru, ale też prezentów (w tym ślubnych). Można tam trafić na przykład na oryginalne japońskie kimona (w takim też zdarza mi się występować), które czarują dosłownie każdy ciuch swoją obecnością. W różnych miejscach (w tym Zalando) pojawiają się marki do tej pory w Polsce niedostępne, m.in. Free People, Louche, Samsoe Samsoe, Lost Ink czy Finery London. Bardzo lubię też Kyosk i wyśmienity dobór asortymentu, przez Włochy, Francję czy Hiszpanię po Węgry (kupimy tam m.in. ubrania kultowej duńskiej marki Ganni, a także Rodebjer, Sessun, Intropia czy Nanushka).
Fot. Sessun
Fot. Ganni
I najważniejsze. Nigdzie nie zostało powiedziane, że z takiego stroju korzysta się tylko raz. Swoją sukienkę z COSa kupioną w jakimś 2010 roku nosiłam swego czasu przy każdej nadarzającej się okazji. Chyba nawet nikt nie zauważył. Szczęście w nieszczęściu, ludzie są dziś tak skupieni na sobie, że na dziewięćdziesiąt procent nie będą pamiętać, w co byliśmy ubrani dwa miesiące temu. Chyba że zajmują się modą, wtedy już nie ma zmiłuj. Ale pamiętajcie, nawet oni bywają czasem wyrozumiali. Trzymam za Was kciuki i mam nadzieję, że lepiej znosicie te nieszczęsne imprezy niż ja. Ha. ha. ha.
10 Comments
Monika
W zeszłym roku byłam świadkową na ślubie przyjaciół i wystąpiłam w jedwabnej sukience z lat 60. kupionej za osiem złotych w ciucholandzie. W tym roku miałam zamiar założyć ją na ślub i wesele brata, ale przeziębiłam się i nie odebrałam jej w porę z pralni, więc poszłam w spodniach z h&m i bluzce z Topshopu, kupionej, a jakże, w ciucholandzie. Do sukienki dobrałam Conversy a do spodni szpilki, ale zmieniłam je później na mokasyny. W obydwu przypadkach czułam się świetnie, wyglądałam też nie najgorzej (if I do say so myself).
harel
I jestem pewna, że państwo młodzi nie mieli nic przeciwko conversom czy mokasynom. I nie czuli braku szacunku ze strony Twoich stóp ;).
elf
Ha ha, bo ja niedawno dostałam zaproszona na wesele a juz myslalam ze wszystkie mam (poza własnym he he) za sobą. Ale ja nie musze niczego na gwałt szukac, bo podobnie jak Ty mam wszystko w szafie. A nawet jedna taka boska maxi sukienkę z Risk made in warsaw, w której sie swego czasu zakochałam i w której sie czuje jak bogini, mimo 40 na karku oraz faktu ze ona wygodna bo z wiskozy a nie szelesczacego połyskliwego poliestru:) a co do sukien slubnych, to fakt, większości sa nadęte, i na jeden raz. Do niedawna była taka zachwycająca marka Moons Varsovie (chyba o niej pisałaś) takie ucieleśnienie moich wyobrazen o sukni ślubnej dla mnie ale niestety zwinela sie z rynku…
Messo bezbłędne, ten błękitny garnitur grzechu wart, choc kroj spodni jak dla mnie niewybaczajacy ewentualnego napychania sie weselnym tortem:) A o Ani Kuczynskiej czy Natalii marze od lat, może w końcu sie zdecyduje, sek w tym ze nie lubie kupować na odleglosc, a do Warszawy troche daleko. Pozdrawiam ze Slaska, elf:)
harel
Spodnie zawsze można kupić rozmiar większe ;). Akurat z Messo mam zabawną historię, bo strzelił mi guzik w ich spodniach podczas wigilijnej kolacji (bez komentarza). A z Moons Varsovie powstała nowa marka, o której w drugiej części cyklu.
elf
A to zabawne z tym guzikiem u spodni :)) no, zdarza się;)) a co do Moons to czy nie mowa czasem o Warsaw Poet czy jakoś tak?:) fajnie ze jest kontynuacja
wiktoria
Czy Twoja ślubna sukienka była niebieska? To było tak dawno temu, kiedy ją pokazywałaś, a ja nadal pamiętam, tak bardzo była „inna”. U mnie właśnie nastąpił ten czas, kiedy wszyscy znajomi idą do ołtarza, a ja staję zrozpaczona przed wieszakami i nic „odpowiedniego” mi się nie podoba. Choć Polanka akurat kusi bardzo.
harel
Taaaak! Niebieska z turkusowym paskiem. Ech, ile razy odpowiadałam, na czyj ślub ją kupiłam… 😉
M
Wtedy jeszcze niemąż wynajmował piękne wrocławskie mieszkanie pełne skarbów po Pani Krawcowej. Otworzyłam szafę i znalazłam w niej szmaragdową, ołówkową sukienkę, taką totalnie w stylu Dity von Teesse, na oko z przełomu lat 50 i 60. Mięsista tkanina, małe bufki, rękaw do łokcia, długość tuz za kolano i kopertowa góra odcieta w talii.Niestety byłam już w trzecim miesiącu ciąży, i nie miałam siły szukać sensownej fryzkerki i pantofli. Ale generalnie jestem i byłam ogromnie zadowolona!
Alicja
Bardzo ładne kreacje! Aż trudno się zdecydować na jedną.
karolina
och, pamiętam jedno z takich wesel, na które jakaś kobieta przyszła ubrana w letnią sukienkę w słoneczniki. Została obgadana, że ubrała się w obrus i że taki wzór „to nie wypada na wesele” XD