Zainteresowałam się modą na tyle dawno, by pamiętać czasy sprzed dyskusji o zbyt chudych modelkach i rokrocznej walki, by coś z tym zjawiskiem zrobić. Magazyny nie wieściły wówczas „wielkiego powrotu kobiecości”, nie namawiały też do samoakceptacji, by parę stron dalej wrzucić rozbudowaną reklamę kliniki medycyny estetycznej. Mam wrażenie, że nikt nie był ani za chudy, ani za gruby. Zmieniała się estetyka, zmieniała się uroda, ale nigdzie nie było przesady. Być może idealizuję te czasy teraz, bo z naszej perspektywy wszystko, co kiedyś, wydaje się nadzwyczajnie ułożone i spokojne. Ciężko powiedzieć, w którym momencie trafiło na ideał kobiecej sylwetki, niebezpiecznie zbliżony do kształtów wręcz chłopięcych. I co z tego? Taka sylwetka też jest piękna, nie dajmy sobie wmówić, że to przegięcie. Rzecz w tym, co sami z tym zrobimy, jak będziemy taki ideał odbierać wobec siebie. Bo czy jest to jedyna słuszna opcja? No właśnie. Pamiętam dobrze moment, w którym zaczęłam się niepokoić, że od ideału odstaję. W którymś z numerów nieodżałowanej „Filipinki” znalazłam tabelę z idealnymi wymiarami nastolatek. Nieźle, co? Nie wiem, kto wpadł na ten pomysł, ale podejrzewam, że narobił dużo złego. Oczywiście się zmierzyłam i oczywiście wyszło, że mam po parę centymetrów za dużo w kostkach i nadgarstkach (!). I sporo za duży biust. A wystarczyło zamieścić pod spodem jedno zdanie. Jedno! „Poznaj swoje wymiary i dobierz dla siebie idealną garderobę”. Dlatego podwójnie spodobała mi się niegdysiejsza akcja marki Triumph pod tytułem „Znajdź swój ideał”. To nie Ty masz dążyć do ideału, tylko Twoje warstwy zewnętrzne. A znalezienie idealnego rozmiaru biustonosza to podstawa wszelkich modnych historii.
Laetitia Casta, Kate Upton, Lara Stone czy wreszcie Ashley Graham – posiadaczki pięknych, pełnych biustów wciąż stanowią raczej wyjątek od reguły, niż nową nadzieję. Podkreśla się ich odmienność na każdym kroku, teoretycznie zachwycając się krągłościami, ale w praktyce kreśląc kolejną granicę między tym, co „normalne” i „dopuszczalne”, a tym, co przykuwa wzrok bardziej niż powinno. A jednak nie jestem z tych, które będą się głośno spierać o zaistnienie „prawdziwej kobiety” w świecie mody. Wiecie, dlaczego? Bo od kiedy naszą „prawdziwość” ma określać zawartość tkanki tłuszczowej? Zawsze będę podkreślać, dopóki zdrowie nam dopisuje, bądźmy chude albo grube (zabawne, już dawno nie widziałam w żadnym magazynie kobiecym słowa „gruba” – zostało poddane eufemistycznej przemianie na „mniej szczupła”) – nasza sprawa. Jeśli coś zaczyna szwankować, to wciąż nasza sprawa, choć wsparcie otoczenia pozostanie bezcenne. Wiem, skąd te krzyki i złośliwości. Moda krągłości nie lubi. Z przyczyn nawet czysto technicznych. Modele pokazowe szyje się w małych rozmiarach, a na ciele bez wypukłości prezentują się one (podobno) najlepiej. Kwestia interpretacji, ale modelka (nawet jeśli bryluje przed milionami obserwatorów na Instagramie) ma prezentować ubrania (okrutnie mówiąc, jest żywym wieszakiem – w czym znajome modelki przyznają mi rację, absolutnie się nie obrażając).
Gdy przeczytałam niedawno, że Instagram jest jedną z aplikacji najmocniej wpływającą na poczucie własnej wartości, ciężko mi było w to uwierzyć. Przecież powstał właśnie w celu kreowania sztucznych światów, przedstawianych przez kolorowe filtry celowo zakłamujące rzeczywistość. Owszem, potem powstały specjalne dodatki do poprawiania twarzy, powiększania oczu i ust, wygładzania zmarszczek i zakrzywiania wszelkich możliwych linii w czasie znacznie krótszym niż rozpisanie wielomiesięcznego treningu. Czy autorki takich zdjęć mają obowiązek informowania swojej publiczności o stosowaniu tego czy innego narzędzia? A może wystarczy pamiętać, że cały ten świat właśnie tak wygląda i nie przejmować się zbytnio? Wiek to skarb. Przypominam sobie siebie nad tą nieszczęsną „Filipinką” (pełną wartościowych treści, poza kilkoma niechlubnymi wyjątkami) i odnoszę wrażenie, że tamta tabela działała bardzo podobnie jak instagramowe zdjęcia. Dlaczego nie wkręciła mnie spirala wiecznego dążenia do doskonałości? Miałam szczęście: otaczały mnie mądre kobiety. Mama, która do tej pory wygląda zjawiskowo, a jeśli nawet miała jakieś kompleksy, nigdy nie przerzucała ich na swoje córki. Pewność siebie po prostu. Babcia, z którą spędzałam długie godziny nad albumami jej zdjęć, obserwując, jak rok po roku zmienia się najpierw w nastolatkę, potem kobietę, matkę, a w końcu moją babcię. Z taką twarzą, z takim ciałem, bez ubolewania nad utraconym czasem. I przyjaciółkę, dwa lata starszą zaledwie, która nauczyła mnie, jak się malować. Nie po to, bym ukrywała mankamenty, ale po to, bym poznała, jaka to przyjemność. Wspierały mnie. Na tyle, bym wciąż uważała, że gdy nie mieszczę się w jakiś ciuch, to wina rozmiarówki, nie mojego apetytu.
Pytając różnych osobistych stylistów o najważniejszą zasadę przy pracy z klientkami, chórem odpowiadają: bielizna. A dokładniej biustonosz. To jest podstawa wszelkich kolejnych działań. Stworzyć sylwetkę jak najbliższą ideałowi. Ale nie temu ogólnemu (jakikolwiek jest, bo Kim Kardashian też przecież sporo namieszała, a jednocześnie antyczne proporcje wciąż nas kręcą), tylko naszemu, jednostkowemu. Żeby tu podnieść, tam ucisnąć, wesprzeć biust (nawet mały) i kręgosłup (to ważne przy biuście większym). Moi instagramowi obserwatorzy wiedzą, że jesienią ubiegłego roku przeszłam operację zmniejszenia biustu. Nie nagłaśniam sprawy, ale też nie ukrywam. Rzecz zdrowotna, trzeba było się ratować. Co ciekawe, nie spodziewałam się, że będę po raz drugi w życiu przechodzić przez cały proces dopasowywania odpowiedniego rozmiaru. Byłam pewna, że już wszystko wiem i sama sobie poradzę. Wzruszający był moment pierwszej wizyty w sklepie już po wszystkim, by wybrać nowy stanik. Mój pierwszy model, w głębokich latach dziewięćdziesiątych, też pochodził z Triumpha. I tak jak wtedy, wkładając na siebie kolejne warstwy ubrań widziałam różnicę, tak i teraz, choć w zupełnie innych okolicznościach. Nie było dyskusji, brafitterka wie najlepiej i nie sprzeda niczego, co nie będzie pasować perfekcyjnie. Temat uczenia się własnej sylwetki na nowo zostawię na inną okazję. Napiszę tylko, że niekoniecznie aż tak drastyczne historie muszą się przytrafić, by zaszła konieczność kolejnego poznania siebie.
Ciąg dalszy nastąpi, bo tekst jest początkiem cyklu, który powstaje we współpracy z marką Triumph. Najnowsza kampania #TogetherWeTriumph skupia się na wzajemnym wsparciu kobiet i sile, którą mamy osobno, ale którą możemy połączyć. Tak jak kiedyś mnie wspierały wspaniałe kobiety, tak teraz chcę sama pomagać. Przede wszystkim pokazywać, że wartość nie zależy od rozmiaru. I choć sama rozmiar mam taki, a nie inny, gdybym miała inny, równie chętnie bym to czyniła.
1 Comment
Ela Kijowska
Dobrze prawisz.