Pora na trzecią i ostatnią część cyklu, który przygotowuję we współpracy z marką Triumph. Było już o kształtach, było o dyscyplinie, czas na… prawdę. Czasem trzeba stanąć z nią oko w oko, porzucić swoją nieomylność i oddać się w ręce profesjonalistki. W kwestii mody nie mam poczucia misji. Nie zależy mi, żebyśmy nagle zaczęli się modnie ubierać, porzucili przyzwyczajenia czy dobierali strój odpowiednio do swojej sylwetki lub wieku. Zdecydowanie to nie te czasy, żeby wprowadzać dyktat takich rzeczy. I tak zazwyczaj okazuje się, że ci, co się z kogoś podśmiewają czy wytykają palcami, największy problem mają ze sobą. Ale (duże ale) jednego nie odpuszczę. Kobiety drogie, musimy nosić dobrze dobraną bieliznę i kropka. A biustonosz zwłaszcza. Bez wymówek. Sama do niedawna miałam z tym ogromny (dosłownie) problem, który wiadomo jak się skończył. Ale dopóki zdrowie dopisuje, dbajmy o piersi i ich odzienie. Jeśli myśleliście, że tekst poświęcony plaży będzie dotyczył akceptacji siebie i różnorodności ciał, no cóż, chyba o tym wystarczająco już tu było. Zakładam, że ziarno zostało zasiane i nie dajecie się Panie złym myślom. Pewne rzeczy powinny być oczywiste. Ustalmy, że samoakceptacja to podstawy, może nie proste, ale możliwe do opanowania. Dziś będzie o dopasowaniu.
Rzeczona plaża, dziewięćdziesięcioprocentowy negliż i ja w kąciku, gotowa do obserwacji. Wniosek już po chwili? Zaskakująca liczba niedopasowanych kostiumów. Myślę sobie, że może ten kącik taki specyficzny, może dzień wyjątkowy. Ale nie. Kolejny raz i powtórka. Zastanawiam się, gdzie się podziewają te wszystkie porady, kaganiec oświaty niesiony przez brafitterki całego świata. Nie chodzi nawet o względy estetyczne, bo gusta gustami. Po pierwsze, mniej ważne, jak rzecz dobrze leży, to człowiek i ładniej się opali, i więcej poskacze, i popływa bez ryzyka wypłynięcia bez tej czy owej części plażowej garderoby (story of my life, że tak się zagranicznie wyrażę). Ale po drugie – bardziej istotne – tu chodzi o zdrowie, nawet jeśli to brzmi zaskakująco. Mam wrażenie, że przez cały rok bardzo o siebie dbamy: wklepujemy kremy z filtrem, blokujemy się przed słońcem super zaawansowanym makijażem, trzymamy ciało w ryzach odpowiednią bielizną lub rozsądną dietą (albo jednym i drugim). A potem przychodzą wakacje i można to wszystko odpuścić. Nie dość, że smażyć się z słońcu, biadoląc jednocześnie nad ostatnimi politycznymi rozgrywkami w kwestii globalnego ocieplenia, to jeszcze narażać nasz biedny kręgosłup na dodatkowe cierpienia. Jestem dziś okrutna i może trochę niesprawiedliwa, ale wsparcie nie zawsze brzmi jak piękna muzyka. Czasem musi trochę zdyscyplinować, a czuję się na tyle świadoma w temacie, by móc sobie na to pozwolić.
Powiecie, że mi łatwiej, bo najcięższy czas mam za sobą. Przede wszystkim wcale tu nie piszę tylko o gigantycznych biustach. Maleńkie będą równie wdzięczne za opiekę, co te duże. Gdy nosiłam miseczkę M, miałam tylko jeden kostium. Ale za to dobrany przez cudowną panią, która niczym niestrudzona donosiła mi do przymierzalni kolejne egzemplarze chyba przez półtorej godziny. Służył latami i wciąż nie mam serca go wyrzucić, choć zupełnie już nie pasuje. Teraz mam łatwiej – mogę sobie wybrać kolor, deseń, fason. W związku ze współpracą, poszłam po te przyjemności do sklepu Triumph. I jestem ogromnie wdzięczna pani brafitterce, która nie wypuściła mnie z byle czym, tylko monitorowała wszystkie przymiarki, bym mogła potem paradować w fantastycznie dobranym bikini oraz równie miłym egzemplarzu jednoczęściowym (z ukrytym usztywnieniem – cudo! Nawet gdy nasiąka podczas pływania, nie przestaje trzymać w ryzach). Dwa poprzednie teksty pokazały dość wyraźnie, że Triumph wciąż musi się mierzyć z opinią sklepu o niewielkiej rozmiarówce. Tymczasem od paru lat sprowadza do Polski szeroki wachlarz rozmiarów, a miseczki produkuje do literki K! Szok? Sama byłam zaskoczona. Nawet przed operacją udawało mi się tam coś znaleźć (choć oczywiście był to znacznie mniejszy wybór).
Wracając do wspaniałej pani w sklepie, choć za każdym razem wydaje mi się, że przecież dobrze znam swój rozmiar i wiem najlepiej, w końcu się poddaję i oddaję w ręce tej, która zdecydowanie więcej widziała. Zaskakuje mnie, jak wiele z nas upiera się przy jednej opcji. „Mam 70D i basta!”. A przecież nasza sylwetka wciąż się zmienia. Znajome, które udało mi się przekonać do profesjonalnego brafittingu, są zadowolone z jeszcze jednego powodu. Zazwyczaj te, które były pewne, że noszą miseczkę B, wychodziły ze sklepu z D lub E – i uśmiechem na twarzy, że jednak wcale takiego małego biustu nie mają (wiadomo, zwykle te małe marzą o wielkich i na odwrót). Z kolei te upierające się przy „dużym D” z lekkim przerażeniem wygodnie układały w G. I były zdziwione, że wyglądają zgrabniej niż przed konsultacją. Pora na dobre zmienić myślenie o rozmiarze (niestety mocno zakorzenione przez szeroko pojętą popkulturę) i przyjąć do wiadomości, że: po pierwsze sama miseczka nic nie znaczy, bo zmienia wielkość w zależności od obwodu; po drugie różnorodność rozmiarów ma nam pomóc, a nie skonfundować. A jak już odnajdziemy ten chwilowo jedyny (chwilowo!), będzie nam najcudowniej na świecie. Mam nadzieję, że po tej porcji wsparcia od Harel będziecie miały piękne biuściaste życie. Powodzenia!
2 Comments
Ala
Ja też uważam, że nie ma co upierać się przy swoim 🙂 Te kobiety na prawdę dużo widziały 😀 i dzięki temu mogą doradzić najlepszą z opcji 🙂
Paulina Zaborska
Najważniejsze jest mimo wszystko inwestować w siebie. Ja wolę kupić 4 porządne biustonosze i mieć je na długie lata (o ile oczywiście sylwetka pozwoli :)) niż co pół roku wymieniać biustonosze „bo gumka już tak nie trzyma”…