O co chodzi ze skandynawskim stylem? Gdy zaczynałam pisać ten blog i ktoś mi opowiadał, jak bardzo jest skandynawskim stylem zafascynowany, nie za bardzo rozumiałam, co ma na myśli. Szczerze mówiąc, do tej pory nie jestem pewna, co się za tym sformułowaniem kryje, bo odnoszę wrażenie, że co sezon co innego. Dziesięć lat temu Skandynawia kojarzyła się z markami konceptualnymi, trochę wariacjami, mniej lub bardziej udanymi, na temat japońskiej awangardy lat osiemdziesiątych, trochę skojarzonymi z roboczymi uniformami. Potem przyszedł czas na uproszczenia, które zdominowały nie tylko modę, ale również wnętrza (i muzykę). A całkiem niedawno, z pewnością dla równowagi, cała prostota została zmieciona przez falbany, kolory i kiczowate ozdoby. A jednak, mimo tych wszystkich kierunków, zdarza się, że kogoś widzę i pierwsze, co przychodzi mi do głowy, to Skandynawia właśnie. W ostatnich latach zdarzyło mi się kilkakrotnie zajrzeć na Północ i zawsze, nawet jeśli byłam tam tylko przez parę godzin, wracałam z głową pełną inspiracji. Banalne? Może i banalne, ale tak na mnie działają tamci ludzie i wiem, że nie jestem osamotniona.
Sztokholm, czerwiec 2018. Fot. Harel
To, jak ubierają się mieszkanki Sztokholmu czy Kopenhagi, jest w Polsce zdecydowanie bardziej życiowe niż migawki z Mediolanu czy Paryża. Niby niewielka odległość, ale nawet po produktach konkretnych marek widać różnicę. Hiszpańskie sieciówki zawsze mnie rozbrajają zimowymi kozaczkami z pastelowego zamszu. O tak, idealne to na solone chodniki i błoto pośniegowe. Podobnie jak puchówki z dekoltem V i jednym jedynym ozdobnym guziczkiem. Dlatego bardzo mnie ucieszył boom na marki skandynawskie, który trwa nie tylko w Polsce czy Europie, ale rozprzestrzenia się na sporą część świata. I tu przychodzi nasz główny dzisiejszy bohater, we współpracy z którym przygotowałam ten tekst, czyli sklep Peek & Cloppenburg. Zastanawiałam się, czy znajdę tam cokolwiek, co może moje Czytelniczki zainteresować, bo zwykle bywam tylko w dziale męskim. Doradzam tam panom orbitującym daleeeeeko od mody, czyli moim drogim kumplom, którzy z racji tego, że „piszę coś tam o ciuchach”, ufają, że zakupy z Harel są szybkie i bezbolesne. No i dzięki „Peekowi” są. Gdy padła propozycja współpracy, zajrzałam na stronę i po pierwsze: zdziwiłam się, że mamy całkiem nieźle zaopatrzony sklep internetowy, a po drugie: że pełno w nim świetnych marek, w tym rzeczonych skandynawskich (Second Female, Moss Copenhagen, Closed), ale także holenderskich (Zoe Karssen) czy belgijskich (Essentiel).
Nie o tym jednak, bo Peek & Coppenburg jest tu tylko pretekstem do rozważań o fenomenie komponowania stroju przez Skandynawów. Owszem, trochę idę w stereotyp, bo tak jak w każdym miejscu na świecie, mamy ludzi mniej lub bardziej oblatanych w temacie i tematem jakkolwiek zainteresowanych. Coś jednak jest w tamtych stronach, niech książka „Dress Scandinavian” autorstwa Pernille Teisbaek będzie na to namacalnym dowodem. Pernille, blogerka, modelka i stylistka, choć niemal na co drugiej stronie podkreśla, że kocha minimalizm, jakoś tak nim sprytnie operuje, że każdy jej strój jest godny zapamiętania. Nawet jeśli nosi ten sam kolor od stóp do głów, to albo te stopy, albo głowa, dostają jakiś element zaskoczenia: wielkie adidasy z kolorowymi sznurówkami, zimowe buty z futerkiem albo przedziwne, dalekie od klasyki kolczyki czy naszyjnik.
W tekście „Moda z innej bajki” w Vogue pisałam nieco szerzej o zjawisku urozmaicania stylu, wspominając także naszych północnych przyjaciół. To, co dzieje się obecnie na tygodniach mody w Sztokholmie czy Kopenhadze, i to zarówno na wybiegu, jak i poza nim, daje spore pojęcie o tym, jak mocno potrzebujemy humoru i porozumiewawczego mrugnięcia okiem, bez rezygnacji z codziennego komfortu. Widać to wspaniale na zdjęciach ulicznych Szymona Brzóski (polecam przejrzeć na spokojnie całe zbiory): kobiety w strojach współczesnych księżniczek, ale w pantofelkach z logo Nike albo kowbojkach. Albo w kombinezonie jak z warsztatu samochodowego, ale z torebką Balenciagi. Ze Skandynawii przywędrowały do nas również spinki (ale o tym innym razem – lub zapraszam do tekstu „Rok Spinki” w Vogue), jakieś takie sprytne, żeby nie robić z trzydziestoletniej kobiety „dzidzi-piernik”. Biżuteryjne, kolorowe, świetnej jakości. W połączeniu z odpowiednimi ciuchami – bezkonkurencyjne. Jakość, no właśnie. To jest kolejna sprawa, która styl skandynawski wyróżnia. Tam nie ma żartów, plastikowe buty pękające na mrozie czy puchaty sweter, który nie grzeje, po prostu nie mają sensu.
Choć zima trwa, pory roku się mieszają, a to za sprawą warstw, dzięki którym nawet najdelikatniejszy jedwab nie wpędzi nas w zapalenie płuc. Pod kopertową sukienką koszulka z napisem, na wierzch gruby sweter, kto lubi, może sobie jeszcze umilić życie bielizną termiczną. Potem idzie płaszcz, koniecznie z „misia”, a jako dodatek zabawna i niepraktyczna torebka (poniższy pies od Teda Bakera mnie rozbroił). Przy okazji analizowania różnych kompozycji, wróciłam do dawnych czasów, gdy tego typu kolaże dość często się tu pojawiały i przygotowałam sześć opcji, dość szalonych, choć z hamletowską metodą w zanadrzu. Wszystkie ich składowe znajdziecie we wspomnianym sklepie internetowym.
Humor, jakość, zaskoczenie. Tak bym podsumowała dzisiejsze rozważania. Od pewnego czasu zawsze staram się mieć przy sobie coś, co nie do końca pasuje do reszty, ale przyciąga wzrok. Bywa, że ta jedna rzecz doprowadza mój portfel do ruiny. Ale to działa.
2 Comments
Hala
Jestem Twoją stałą czytelniczką i brakowało mi takich wpisów u Ciebie. Prosimy o więcej!
justyna
Fajny tekst, przepyszna konkluzja! Praktykuję 🙂