Jedni mają szczególną pamięć do obrazów, inni do smaku. Ja zdecydowanie idę w dźwięk i zapach. Jedno i drugie potrafi mnie przenieść w dowolne miejsce i czas, zadziałać mocno i dać złudzenie powrotu w takie lub inne okoliczności. Raz w życiu zdarzyło mi się nawet rozpłakać z powodu zapachu pewnych perfum, z którymi miałam jak najgorsze skojarzenia. Wówczas było to okropne, ale wiadomo, jak człowiek ma naście lat, targają nim emocje obce i zaskakujące. Gdy myślę o tym teraz, widzę jedynie potwierdzenie własnej słabości do zapachów. Która, choć słabością się zowie, nie jest niczym negatywnym. Już kiedyś tu pisałam, że któregoś razu zupełnym przypadkiem trafiłam na bliźniacze perfumy moich pierwszych, ukochanych i, rzecz jasna, już dawno nie produkowanych. To było podczas rozmowy z Victorem Kochetovem, właścicielem perfumerii Mood Scent Bar na warszawskim Powiślu. Dzielił się ze mną wiedzą o zapachowych tendencjach Polaków i tym, że bardzo rzadko wybieramy nuty kwiatowe. Ja na to, że od najmłodszych lat właśnie kwiaty najbardziej mnie rozbrajały. Czy to nieodżałowana woda Jackpot, czy potem konwaliowe Diorissimo (obecnie już zbyt słodkie, gust się jednak zmienia). Victor podszedł do jednej z półek i zdjął z niej flakon z napisem „White Peacock Lily”. Kilka sekund później znów był rok 1996, szłam na randkę do Dunkin’ Donuts (przykro mi, tak było!) w kwiatowej sukience z India Shopu i granatowych martensach. Wzruszenie totalne. Lilia to jeden z zapachów D.S. & Durga, w Polsce dostępnych ekskluzywnie w Mood Scent Barze.
Są przedziwne, mniej lub bardziej zaskakujące, niosą w sobie wspomnienia (w przypadku Harel), ale też niespodzianki. Ponieważ jestem osobą sentymentalną, zaraz obok White Peacock Lily uplasowało się Radio Bombay, pełne korzennych przypraw i drzewa sandałowego (tu z kolei skojarzenie z hinduskimi olejkami, których nadużywałam w czasach końca podstawówki). Ciekawa jest historia samej marki. Wszystko zaczęło się na Brooklynie, niewiele ponad dziesięć lat temu. David Seth Moltz i Kavi Ahuja Moltz zaczęli eksperymentować z tworzeniem zapachów. Najpierw dla przyjaciół, a potem, jak to w życiu bywa, rzucić się na głębszą wodę i zobaczyć, co z tego będzie. Trafili idealnie. David ze swoimi perfumiarskimi zdolnościami (choć niekształconymi) i Kavi z architektoniczny zmysłem do projektowania rzeczy prostych i pięknych, stworzyli nie tyle markę, co cały styl życia. Albo raczej przenieśli własny styl życia na to, jak D.S. & Durga pachną i wyglądają. Muzyka, natura, dizajn, wspomnienia krajobrazów, baśni, snów – to wszystko zamieniają w zapach i nieźle im to wychodzi. Robią to sami, przy tworzeniu kompozycji nie ma miejsca dla osób trzecich. „Niewidzialna ścieżka dźwiękowa, którą możesz nosić na sobie przez cały dzień” – mówi David, który ma w swoim życiu także wątek muzyczny. Nigdy wcześniej nie słyszałam takiego porównania, wydaje się zaskakująco trafne.
Podobnie jak nie rozstaję się ze starym iPodem, tak i ciężko mi wyjść z domu bez choć delikatnego spryskania się perfumami. Wyjątki robię rzadko, wierna staremu dobremu flakonowi Kenzo, ale lilia zdobyła mnie już parę lat temu. Jaśmin, fiołek, oleander, biała lilia, oczywiście, wanilia, ale też grejpfrut i czerwone drewno cabreuva (spokojnie, tego ostatniego nie czuję, bo nie mam pojęcia, jak pachnie, wiem jedynie, że w delikatny sposób przełamuje słodycz kwiatów) składają się w taką świeżość, jaką czasem dane jest poczuć w kwiaciarni z samego rana albo w czerwcowym ogrodzie pod wieczór. „We take our work seriously, but not too seriously. If you can’t have fun doing what you dig, what’s the point?” – piszą Moltzowie na swojej stronie. Rozumiem ich doskonale, gdy przychodzi moment odkrycia flakonu o nazwie „I Don’t Know What”. Niby pachną, ale czym dokładnie? Wszystkim i niczym, nawet miłe, z pewnością wolałabym, żeby tak pachniały przepełnione sale koncertowe muzycznych filharmonii czy teatrów. Zapach „o niczym” najwyraźniej jest bardziej interesujący niż „o byle czym”.
Perfumy D.S. & Durga warte są uwagi z jeszcze jednego powodu: to rzecz w stu procentach wegańska, a opakowania wykonane są z biodegradowalnego papieru. Zatem mówimy nie tylko o niszowych perfumach, które warto mieć, by poczuć się cool, ale także odpowiedzialnej produkcji na każdym etapie.
Zdjęcia: materiały prasowe
4 Comments
Domi
Och tak, ja z perfumami i zapachami w ogóle mam mnóstwo wpsomnień. Ale Harelu, czy wiesz ze młoda polska marka kosmetyczna, Jan Barba, własnie wypuściła dwa naturalne zapachy- wciaz sie nie moge załapać na zakup próbek w sklepie online ale wyglądaja intrygująco!
harel
Nie wiem! Ale chętnie się dowiem!
Riri
White Peacock to bardzo udana kompozycja, niestety raczej nietrwała, poza tym moim zdaniem na tle różnych naprawdę oryginalnych zapachów tej marki (że wspomnę o fenomenalnym Burning Barbershop czy przywołanym w poście Radio Bombay) zapach ten wypada moim zdaniem dość przeciętnie. I Don’t Know What to przede wszystkim duża koncentracja Iso E Super, przeznaczona do użytku z innymi zapachami (zresztą etykieta określa ten produkt jako bodajże „frangrance enhancer”). Molekuła ta używana jest zwykle, by zapachom dodać „przestrzenności”.
harel
Niesamowite, bo na mnie trzyma się długo jak cholera, że tak się wyrażę. Być może po prostu pozostałe trzymają się jeszcze dłużej. Radio Bombay rzeczywiście niesamowite i o wiele bardziej zaskakujące. Ale ja jestem taką tradycjonalistką, jeśli chodzi o perfumy, że to i tak cud, że zdołałam się w czymś nowym zakochać.