Uśmiałam się przy czytaniu swojego tekstu sprzed jedenastu lat. W styczniu 2008 roku przez calutki miesiąc postanowiłam nic sobie nie kupować. Pojęcie „less waste” wówczas nie istniało, „slow fashion” być może w wąskich kręgach. O co mi wtedy chodziło? Naprawdę nie wiem, chyba o wygraną z samą sobą, ewentualnie zaoszczędzenie paru groszy. Kwestii etycznej nie poruszałam, podejrzewam, że nie miałam jej na myśli w tym eksperymencie. Bo poruszało się ją w oderwanych kontekstach. A że żona Bono stworzyła markę Edun, która zleca produkcję w krajach afrykańskich (swoją drogą dość szybko przeniosła ją do Chin, o czym pisałam w zeszłym roku tutaj). Albo że Stella McCartney korzysta tylko ze sztucznych skór. W 2007 roku w H&M pojawiły się może ze cztery rzeczy z organicznej bawełny, odpowiednio zgrzebne, jak na odzież ekologiczną przystało. Nieliczni zadawali pytania o miejsce powstawania ubrań z sieciówek, zapewne ci sami, którzy zaczytywali się w Naomi Klein. Ja jednak, dziecko socjalizmu, które miało okazję przez kilka lat pomieszkać tysiąc pięćset kilometrów na zachód od Warszawy, obserwowałam z uśmiechem spełnienia, jak otwierają się u nas po kolei te wszystkie cudowne miejsca: Bershka, Stradivarius, Topshop, dużo później COS czy Uterque. Grzechem byłoby nie korzystać. Grzechem byłoby nie docenić. Kupowałam jak szalona, zawsze za dużo, często niepotrzebnie. Tej decyzyjnej lekkości sprzyjały ceny, wiadomo. Rozsądek klasycznie przyszedł z wiekiem, choć wciąż nie mogę powiedzieć, że jestem twarda i nigdy nie daję się skusić iluzji bycia modną. Ale wypracowałam pewne odruchy, które pozwalają mi działać bardziej świadomie i, paradoksalnie, bardziej się cieszyć zakupami.
Zdjęcie: Pixabay
- Kupuję droższe rzeczy. A zatem muszę troszkę przystopować i nie rozdrabniać się, żeby osiągnąć cel. W ten sposób odłożyłam sobie na kilka poważniejszych torebek. Kilka, czyli trzy – i na tym póki co zakończę szaleństwo. Jeszcze zanim założyłam ten blog, marzyłam o modelu Chloe Paddington. Tak bardzo, że przez moment byłam bliska zakupu „autentycznej kopii” na Allegro. Pewien znajomy, o uroczej ksywce Docent, poradził mi wówczas założenie świnki skarbonki. Wiele lat później wróciłam do jego pomysłu, wprawdzie Paddington opuścił krąg moich zainteresowań, ale jego miejsce zajęła zgrabna i nieco przypominająca wyroby góralskie Marcie. Decyzja otworzyła puszkę Pandory, ale dzięki wypracowanemu przez lata rozsądkowi co pewien czas mogę sobie na takie ekstrawagancje pozwolić.
- Wróciłam do second-handów. I to bardziej niż kiedykolwiek. Nie tylko tych klasycznych, ale także luksusowych. W warszawskim Chosen By kupiłam wymarzoną spódnicę Marni za ułamek ceny wyjściowej. W Vestiaire Collective mam zapisaną całą listę potencjalnych zakupów. Nie rzucam się na każdy kąsek, dodaję do ulubionych i decyzję podejmuję na spokojnie. Świadomość, że do zakup z drugiego obiegu, cudownie koi sumienie.
- Szukam jakości. Wiąże się to zarówno z punktem pierwszym, jak i drugim. Teraz jednak lepiej wiem, jak jej szukać. Jeśli w ogóle patrzę na metkę, jest to metka ze składem i krajem produkcji. W ciucholandach polecam to robić szczególnie, bo można trafić na jedwabną sukienkę wyprodukowaną we Francji czy we Włoszech na przykład. Jeśli coś wygląda świetnie w sklepie z używaną odzieżą, wyobraźcie sobie, jak długo jeszcze nam posłuży!
- Zapierałam się wszystkimi kończynami, ale w końcu muszę to napisać, choć nie znoszę sformułowania. Inwestuję w klasykę. Frazes, przemielony przez maszynkę mody i stylu życia, banalny, pełen niespełnionych obietnic i sprzecznych informacji. No bo czymże jest ta klasyka? Beżowym trenczem, w którym osiemdziesiąt procent naszego społeczeństwa wygląda jak chora na suchoty? A może „nieśmiertelną małą czarną”, która wisi w szafie jak wyrzut sumienia, bo nie mamy pomysłu jak ją nosić? Czy też „wygodnymi czarnymi szpilkami” (nie ma takich, wierzcie mi, „wygodne szpilki” to oksymoron, pora się z tym pogodzić raz na zawsze)? Może po prostu dla każdego klasyka będzie czymś innym. Ja całkiem niedawno odkryłam, że naprawdę nie wiem, jak mogłam spędzić trzydzieści osiem lat życia bez porządnych czarnych spodni z cieniutkiej wełny. Te, które noszę teraz, są od Ani Kuczyńskiej i mam nadzieję, że projektantka nigdy nie zrezygnuje z ich produkcji, bo mam zamiar kupować, dopóki będę w stanie wstukać PIN w terminalu. Inaczej ma się rzecz z szarym wełnianym swetrem, bo ten miałam zawsze, wymieniałam tylko co pewien czas na nowy. I białe adidasy. Co zabawne, najchętniej Adidasa właśnie, ostatnio wróciłam do Superstarów, czyli modelu, który nosiłam dwadzieścia lat temu. Idą ze wszystkim – dosłownie i w przenośni.
- Jako „najstarsza blogerka w Polsce” wciąż sporo rzeczy dostaję. Świetnie, jeśli mogę wybrać to, co będę nosić. Świetnie, jeśli niespodzianka trafia w mój gust. Co jednak, gdy do mych rąk trafia coś zupełnie nieodpowiedniego? Puszczam w dalszy obieg, obdarowując rodzinę, znajomych lub… sprzedając. Gdzie? Głównie na Vinted, ta platforma sprawdza się od lat i jest niezmiennie świetna. Ostatnio wypróbowałam Bazar Miejski. To rzecz stacjonarna, usytuowana przy ulicy Oleandrów w Warszawie. Wynajmuje się przestrzeń na miesiąc lub więcej, przynosi swoje ubrania (wcześniej wklepując w tabelkę na stronie), drukuje i przykleja metki (już na miejscu), a całą resztą zajmują się prowadzący sklep. Dochód ze sprzedaży prezentów zawsze przeznaczam na cele charytatywne. W ten sposób już niejeden pies dostał smakołyki, zabawki, kocyk czy niezbędne leki. Nie krzyczę o tym jakoś głośno, ale działam.
- Przerabiam i naprawiam. Dobrze wiem, jakim skarbem jest dobra krawcowa. Docenianie tych umiejętności jest u mnie rodzinne. I mama, i babcia, zamiast wyrzucać, szły do zaprzyjaźnionej pani i rzeczy przerabiały. Za długa sukienka? Skracamy. Za szerokie ramiona? Wypruwamy poduszki. Szorty ze starych dżinsów można sobie ogarnąć samodzielnie. Podobnie jak drobne naprawy (jestem mistrzynią krytych szwów, podejrzewam, że byłabym wspaniałym chirurgiem plastycznym). Uczucie, gdy idę do pobliskiego zakładu krawieckiego odebrać rzeczy po poprawkach? Biegnę tam w podskokach, nie mogąc się doczekać efektu.
- Zużywam do końca. To się tyczy również kosmetyków – bo, z ręką na sercu, która z nas dociera do samego końca szminki? Wyjątkiem jest tusz to rzęs, ten niestety należy wyrzucić po maksimum trzech miesiącach ze względu na bakterie. Sprawdziłam, polecam. A ciuchy? Wiadomo, nie chodzi o to, by nosić je do ostatniej niteczki. Rzeczy się starzeją i niestety nie wszystkie szlachetnieją z wiekiem. Pocięcie na szmatki do sprzątania może brzmi jak porada z debilnego programu telewizyjnego na licencji, ale jest pomysłem tak prostym, jak genialnym.
- Jeśli już jesteśmy przy kosmetykach, moim najnowszym postanowieniem jest kupowanie tylko tych marek, które nie testują na zwierzętach. Zaskakujące, jak szybko człowiek przestaje działać impulsywnie. Zanim nie sprawdzę, nie kupię, choćby to było rozwiązanie wszystkich moich problemów i eliksir wiecznej młodości w jednym. Siłą rzeczy w kosmetyczce będę miała mniej rzeczy, ale za to na sto procent sprawdzonych. Czy wyrzuciłam te, które mają czworonogi na sumieniu? Nie. Dlaczego? Patrz punkt poprzedni. Wszystkich zainteresowanych tematem odsyłam w trzy miejsca: Logical Harmony, Happy Rabbit i PETA.
- Obserwuję i czytam mistrzynie gatunku, czyli Ryfkę i Joasię. Zaczynałyśmy w podobnym czasie, one już dawno odkryły uroki rozsądnego życia, ja chyba aż tak radykalnie zmienić przyzwyczajeń nie potrafię, ale podglądam i inspiruję się codziennie. W ich działaniu podoba mi się luźne podejście, bez terroryzowania innych nadchodzącą katastrofą. Może są ludzie, którzy potrzebują najpierw dostać w głowę, by zacząć działać. Ja do nich nie należę, wręcz przeciwnie. Wszelkie ekologiczne szantaże wywołują u mnie alergię, bo mam wrażenie, że danej osobie bardziej zależy na zastraszeniu innych niż faktycznym działaniu.
Jestem na etapie spisywania marek, które działają w trybie odpowiedzialnym, nawet niekoniecznie powolnym, ale świadomym, więc temat będzie się tu pojawiał znacznie częściej niż dotychczas. Jeśli znacie jakieś firmy godne polecenia (albo sami je prowadzicie), dawajcie znać. Chętnie też poznam Wasze sposoby na rozsądniejsze działanie. Bo że trzeba coś zmienić, nie ulega kwestii. A na koniec uspokoję co poniektórych. Harel nie przechodzi metamorfozy, Harel po prostu idzie z duchem czasu. Nie ma innej opcji.
5 Comments
A.
Kimona (i nie tylko) łyko warsaw i ubrania Kulty – przede wszystkim za składy materiałów, naturalne a nie z poliesteru który rozkłada się tyle samo co plastikowa butelka.
Kosmetyki iossi, purite, bydgoskiej wytwórni mydła, ministerstwa dobrego mydła, svoje czy jan barba.
Jest tyle cudownych, polskich marek które w większych miastach można kupic stacjonarnie lub na targach dzięki czemu nie tworzymy kolejnych śmieci zamawiając coś online.
No i świece sojowe sooyosh i glyk copmany – przecudowne marki!
Beata
Cieszę się, że taki tekst u Ciebie znalazłam 🙂 od razu polecam w kwestii etyki zainstalować apkę Good On You. Dobra robota tam jest w kwestii researchu odpowiedzialnych marek. Brakuje wielu lokalnych brandów, ale giganci są prześwietleni dokładnie i rozliczeni.
Alex
Bardzo podoba mi się Twoje podejście i zamierzam uczyć się świadomych działań. Na pewno marka NAGO jest godna polecenia.
em
Cześć, z kosmetyków mogę polecić Resibo, jeśli jeszcze nie testowałaś. Z niższej półki Sylveco, które ma też na stronie listę swoich (oraz kilku marek siostrzanych) wegańskich kosmetyków, choć to raczej pod kątem kosmetycznej „bazy” można polecić (mleczko do twarzy, żele, balsam do mycia włosów itp.). Dość mało rozwinięty temat – to np. ekologiczne czy fair trade perfumy. W kwestii wszelkich namydleń i kąpieli, to Ministerstwo Dobrego (Najlepszego!) Mydła konkurencji chyba nie ma 🙂 W kwestiach ubraniowych – brakuje mi lokalnie powstałych, nieskórzanych butów, plecaków, codziennych toreb (zwykłe płócienne, byle z choć jedną kieszonką?). Nie wątpię, że istnieją, ale dotrzeć do nich nie mogę. Mój budżet jest bardziej niż skromny, na dziś jednak inwestuję w nowe np. płaszcze małych firm, ale nawet jako bardziej niż zwyczajny, małomiejski konsument, od okryć 😉 poprzez obuwie i torby, chciałabym kompletować coś sensownego i szanującego zarówno wytwórców i pomysłodawców. Lumpki kocham od lat. Duży i palący problem widzę w tej najbliższej nam elektronice, która też jest przecież modna i markowa, „dizajnerska”. Te wszystkie „minimalistyczne” takie czy siakie laptopy, smartphony itp. mają krótkie życie, odcięte w którymś momencie od aktualizacji itp. stają się bezużyteczne. Są ponadto tak szybko modne, jak i inne akcesoria, gasnąc tuż po wybuchu sensacyjnej premiery. I to, jak powstają, to już inna sprawa. Dzięki za tekst, pozdrawiam!
Milena
Mam to samo! W swojej garderobie najwięcej miejsca zajmują moje buty z Venezia- botki, szpilki, baleriny… dosłownie wszystkie. Mam ich chyba z kilkanaście (?)par. Póki co przystopowałam, ale mam na oku już kilka następnych par 😉