Jeśli już w ogóle kupować w sieciówkach, najlepiej zorientować swą uwagę na te skandynawskie. I nie, nie mam na myśli H&M, dla którego rok 2019 jest bardzo ciężki (jak donosił na wiosnę m.in. New York Times) – co zapewne ucieszy niejednego walczącego z systemem koncernu ekologa. Wolałabym skupić się na mniejszych firmach, które – mam nadzieję – dalekie są od ambicji zapełnienia po brzegi ponad czterech i pół tysiąca sklepów na całym świecie. Bo tylu nie otwierają, nierzadko skupiając się przede wszystkim na sprzedaży w internecie, pozostawiając sobie opcje stacjonarne na naprawdę specjalne okazje. Nawet sprzedaż internetowa odbywa się na znacznie mniejszą skalę. I w sumie zastanawiam się, czy wrzucać te wszystkie marki do worka z napisem „sieciówki”. Czy na przykład za dziesięć czy dwadzieścia lat to określenie straci rację bytu? Chyba że zacznie dotyczyć nie sieci sprzedaży, a sieci internetowej. Jakby ich nie nazywać, są zdecydowanie mniejsze, a co za tym idzie, są w stanie kontrolować znacznie więcej, jeśli chodzi o to nasze nieszczęsne środowisko. Nie na tyle, by neutralizować nasze słuszne skądinąd wyrzuty sumienia, lecz przynajmniej na tyle, byśmy mogli się przed zakupem dwa razy zastanowić. Dziś Dania, drodzy Państwo, do zastanowienia się skłaniająca przede wszystkim pod względem cen produktów. Nie będzie tu koszulek za równowartość pięciu euro, nie będzie też dzikich przecen czy „primarkowego” systemu dostaw. Będą za to porządnie skomponowane sezony i to coś, czego ja osobiście bardzo Skandynawkom zazdroszczę, ale zamiast rzucać zawistne spojrzenia, obserwuję z ukrycia i podpatruję różne świetne patenty. Skide godt! – wykrzykuję zatem za bohaterami „Gangu Olsena” i przystępuję do działania (oby było bardziej udane!).
Zdjęcie: Levete Room
Ganni. Bez tej marki tekst ten nie mógłby powstać. Nieważne, że już zwracałam na nią Waszą uwagę. Bo od tamtej pory trochę się zmieniło. Przede wszystkim Ganni przestała być niszowa czy znana tylko lokalnie. Stanowi świetny przykład na to, jak sprytnie zastosowane media społecznościowe mogą zrobić pozytywny hałas. Nie bez znaczenia pozostają zdjęcia ciężarnej Pernille Teisbaek z 2016 roku. Blogerka miała na sobie zieloną kopertową sukienkę tajemniczej dla sporej liczby obserwujących duńskiej marki. Wraz z t-shirtami z napisem „Cherry Bomb” czy „Space Cowboy” zielona sukienka dołączyła do listy ciuchów obowiązkowych dla wszystkich, którzy pragnęli udowodnić, że wiedzą, co w modzie piszczy. Nie upieram się, że obecność na Net-a-Porter i podobnych to zasługa jedynie pani Pernille. Natomiast bez rzeszy zasięgowych fanek pod egidą #gannigirls z pewnością byłoby marce nieco trudniej. Obecnie Ganni prezentuje swoje kolekcje na wybiegu, regularnie co pół roku. Patent z powtarzaniem fasonów wciąż się sprawdza, choć siłą rzeczy pojawia się coraz więcej nowości. Od czasu pierwszych wzmianek o Ganni u Harel, ceny podskoczyły przynajmniej o połowę. Z kameralnej marki, którą zachwycałam się podczas pobytu w jutlandzkich miasteczkach, stała się tą, którą można wielkomiejsko zaszpanować. Jakość? Czytajmy metki i sami podejmujmy decyzje, czy za dany skład jesteśmy gotowi wyłożyć tyle a tyle. Nie ukrywam, sama zazwyczaj czekam na wyprzedaże. Sprawdzam też w internetowych second handach. Wciąż nie wszyscy się jeszcze orientują, jakie skarby wystawiają (niektórzy uparcie twierdzą, że jest to Ganni – włoski projektant. Czyżby Versace bez nazwiska?). Marka jest też dostępna w Warszawie (i online) w butiku Kyosk.
Stine Goya. Gdyby zawsze umiłowanie koloru i grafiki dawało takie rezultaty, nie mielibyśmy na świecie nudnych czy nieudolnie aspirujących marek. Stine (bo nazwa jest jednocześnie nazwiskiem projektantki) studiowała modę i druk w Central Saint Martins, z sukcesem próbowała sił jako modelka, by w 2006 roku założyć w Danii autorską markę, której popularność rośnie z każdym rokiem. Czym się wyróżnia Stine Goya? To przede wszystkim niezwykle odważna praca z kolorem oraz ciągłe współprace z artystami. Czy to przy nadrukach, czy wyjściu poza modę (jak kooperacja z ceramiczną marką Kähler czy znanym z wykręconych – dosłownie – zabaw graficznych dla Balenciagi Yilmazem Senem). Stylowo Stine Goya stanowi pomost pomiędzy Ganni a bardzo popularną obecnie Cecilie Bahnsen. Etycznie dzieje się coraz więcej. W roku 2019 wystartował program Product/Planet/People mający na celu jeszcze większą dbałość o warunki produkcji czy środowisko w ogóle (o ile to możliwe – ostatnio często to powtarzam, zastanawiając się nad zasadnością praktycznie wszystkich moich działań w modzie…). Więcej znajdziecie pod tym linkiem.
Cecilie Bahnsen. No właśnie. O co chodzi z tym nazwiskiem? Jestem pewna, że przeczytacie je w tym sezonie w każdym piśmie modowym choć raz, a projekty znajdziecie nawet w Zarze (he, he, taki żart – w sumie już sama sporo „inspiracji” widziałam w zeszły piątek). Finalistka nagrody LVHM w 2017 roku, tworzy obecnie jedną z najbardziej podrabianych młodych marek na świecie (zaraz obok Jacquemusa czy Rejiny Pyo). A porzucając już te złośliwości, dziewczęca, lalkowa wręcz estetyka Bahnsen to pożądana przeciwwaga (i równowaga dla) wszechobecnego do znudzenia „streetwearu”. Swoją drogą świetnie się z jego elementami komponuje, choćby z wielkimi trampkami czy nylonowymi torbami z mnóstwem kieszeni. Bo Bahnsen najlepiej wygląda przełamana jakimś codziennym i całkiem zwyczajnym dodatkiem albo chociaż niezobowiązującą fryzurą. Doświadczenie projektantka zbierała we francuskich domach mody (i to w gałęzi Haute Couture), a wykształcenie odebrała w Royal College of Art w Londynie. Istotę szczegółu, tak znamienną dla wysokiego krawiectwa, widać tu najbardziej. Także w cenie…
Mads Nørgaard. Jeśli przywiozłaś z Danii coś w paski, najpewniej jest właśnie od Nørgaarda. Sporo dystrybutorów skupia się tylko na pasiastej części kolekcji (choćby Andreas Murkudis z Berlina – niech mi wybaczy, że określiłam go mianem dystrybutora). A niesłusznie, bo choć paski przez długi czas były znakiem rozpoznawczym, mają teraz dużo interesującego towarzystwa. Zaczęło się w 1986 roku. Poniekąd, bo marka ma rodzinne tradycje, a początki (jako Sørgemagasinet) jeszcze w latach czterdziestych ubiegłego wieku. Z dziadka na ojca, z ojca na syna i tak doszło do rzeczy współczesnej, odpowiedzialnej i dość powolnej, mimo ciągłego przybywania nowości. Bo na przykład model koszulki o mało romantycznej nazwie T-shirt #101 produkowany jest bez większych zmian od lat siedemdziesiątych. I wciąż powstaje w Danii. Co do produkcji innych części garderoby, marka pozostaje transparentna. A przynajmniej tak twierdzi, bo próżno szukać informacji o kraju produkcji w sklepie internetowym. Na co oprócz pasków warto zwrócić uwagę? A na przykład na nylonowe torby Bel Air. Z kategorii „takie brzydkie, że aż fajne”, bardzo praktyczne, zwłaszcza w północną deszczową pogodę.
Cecilie Copenhagen. Oto przykład, jak można niechcący wkopać się w środek kulturowego zamieszania. Miało być eklektycznie, wyszło niezręcznie. Bo flagowy deseń, na którym cała historia marki się opiera, to nic innego jak żakardowy splot tzw. „arafatki”. A jaki ciężar symboliczny na niej spoczywa, wie nawet dziecko (o ile ma światłych rodziców, ale zawsze optymistycznie zakładam, że ma). Zaczęło się niewinnie, bo od dwóch apaszek zszytych w tunikę. Na tyle daleko od terenów zaognionych konfliktem, by nikogo nimi nie oburzyć. Cecilie Jørgensen zmagała się w częstym problemem twórców nowych marek, czyli „nie mogła nic dla siebie znaleźć”. Zawsze jestem raczej ostrożna, bo od kilkunastu lat pisania o modzie słyszę ten argument od ponad połowy rozmówców, co zwykle budzi moje wątpliwości, czy aby na pewno potrafią samodzielnie robić zakupy. Tak czy inaczej, po sukcesie tuniki, w 2011 roku oficjalnie otworzyła swoją markę, by niedługo później stać się popularna daleko poza granicami Kopenhagi. Na swoje szczęście i nieszczęście, gdyż pozostaje wciąż na szczycie dyskusji o kulturowym przywłaszczeniu. Prawdopodobnie w związku z tym sięgnęła po inne wzory, natomiast charakterystycznego żakardu w nieco mniej typowych połączeniach kolorystycznych wciąż się trzyma.
Núnoo. To marka torebek i akcesoriów stworzona przez siostry, Pię Silfen-Jensen i Naję Silfen. Choć powstała w 2015 roku, dopiero niedawno coś zaskoczyło i nadszedł wyczekiwany moment słusznej popularności. Być może to obecność Leandry Medine Cohen z Man Repeller podczas spotkania prasowego minionej zimy w Kopenhadze i solidny fotoreportaż na Instagramie. A może stara dobra poczta pantoflowa. Skoro Núnoo wskoczyło do Zalando, coś musi być na rzeczy. Jak wyglądają dzieła sióstr? To najbardziej znane przypomina „Brendę” projektu Alexandra Wanga, jednak zdecydowanie więcej się tam dzieje. Dużo suwaków, kieszeni, ćwieków, rączek i pasków, które można dowolnie przypinać. Zabawna sprawa z rozmiarami, bo zdarzają się tu nawet lekko karykaturalne miniatury, z kieszonkami, które ledwo pomieszczą tic taki (i to niekoniecznie w pudełku). Ale oprócz tego mamy wygodę i funkcjonalność. Jeśli chcemy zmylić świat i udawać, że na co dzień mieszkamy w Kopenhadze, to idealny atrybut. Potwierdzone nie tylko przez Harel!
Pico Copenhagen. Oto prawdziwy raj dla miłośników spinek. Założony przez Anne-Marie Pico w 2004 roku przeżywa obecnie renesans. Sam poniekąd do niego doprowadził, choć znów nie bez pomocy siły mediów społecznościowych. Anne-Marie wszystkie modele projektuje sama (miałam wątpliwość, czy deklaracja obejmuje opcje z małych perełek – na szczęście przy nich taka informacja nie figuruje). Najbardziej rozpoznawalny model? Liść. Gładki, w paski, brokatowy, wysadzany cyrkoniami. Jeśli ktoś chciałby mieć jedną jedyną rzecz z Pico, powinien to być właśnie on. Ja sobie swego czasu sprowadziłam do domu wersję w gładkim, bananowym żółtym odcieniu (oraz kilka innych, tytuł kolekcjonerki spinek zobowiązuje). Wad zero, nosi się świetnie i wygląda na to, że zostanie ze mną na lata. Doświadczenie z Pico mam dobre, we wspomnianej wcześniej Jutlandii kupiłam sobie owalną klamrę i po latach intensywnego użytkowania wciąż działa. Nie miałam wówczas pojęcia, że kupuję coś kultowego. Zadziałała tęsknota za dzieciństwem i podobnymi formami kupowanymi w pasmanteriach. Swoją drogą w Pico znajdziemy też klamry w kształcie ósemek (lub symbolu nieskończoności, jak kto woli), które chyba każdy nosił jakieś trzy dekady temu. Uwaga – Pico to nie tylko spinki, ale wg mnie to właśnie one są tu najbardziej atrakcyjne.
Levete Room. Na koniec pierwszej części jeszcze jedna typowo skandynawska historia, odrobinę bardziej przystępna cenowo (jak na Skandynawię, oczywiście). Etymologia nazwy to odniesienie do lekkości i lewitacji, a także do przestrzeni kreatywnej znajdującej się w kopenhaskiej dzielnicy Hellerup. To właśnie tam powstają wszystkie pomysły: nieskomplikowane, proste w noszeniu, wciąż jednak z tym czymś, co tak w Danii kochamy. Wzory przypominają nieco działania Diane von Furstenberg (zwłaszcza w dawnych czasach – zresztą odniesień retro znajdziemy tu całkiem sporo), fasony to już samograje, z obszernymi swetrami i marynarkami czy satynowymi spódnicami w roli głównej. W Warszawie można ją kupić stacjonarnie w TFH Koncept.
C.D.N…
1 Comment
Karolina
Uwielbiam minimalizm w modzie, a Duńczycy są w nim mistrzami :0.