Benetton. Wczoraj, dziś, jutro.

Jest brązowa, ma cztery rzędy drewnianych kołków na białych sznurkach, kaptur i pojemne, nakładane kieszenie. Wisi w sklepie przy Alejach Jerozolimskich i kosztuje 800 zł. Może wówczas jeszcze osiem milionów, tego nie pamiętam. Wiem tylko, że nie ma szans, by była moja. Idę potem pod Pałac Kultury i w tzw. „szczękach” kupuję za kieszonkowe tańszy i znacznie słabszy jakościowo odpowiednik. Prawie wcale go nie noszę. Nawet niezbyt grzeje, pewnie nie ma wełny w składzie. Za nieosiągalną budrysówką tęsknię do dziś. Była z Benettona – w 1996 roku sklepu kultowego, w naszych umysłach mocno skojarzonego z kontrowersyjnymi ujęciami Oliviero Toscaniego. Mam nawet mgliste wspomnienie któregoś ze zdjęć wiszącego na domu handlowym Arka przy warszawskiej Brackiej. Ksiądz całujący zakonnicę? Czy białe dziecko przy czarnoskórej piersi? Nieszczególnie mnie obrusza, niby czemu by miało? Ale na pewno fascynuje. I pomaga jeszcze lepiej zapamiętać parafrazę Stanów Zjednoczonych ujętą w zielony prostokąt. 

Zdjęcie: Benetton Group

Pod koniec liceum (a przy okazji pod koniec poprzedniego tysiąclecia) już sobie mogę na ciuchy z Benettona pozwolić, bo pracuję zawodowo, wciąż mieszkając z rodzicami. Konsumpcyjny raj, nie poświęca się wówczas ani jednej myśli negatywnym skutkom szybkiej mody. Chyba nawet pojęcie szybkiej mody nie istnieje w szerokiej świadomości, o ile w ogóle. Choć wymarzona budrysówka już się nie pojawiła, ja wydaję jak szalona, wypełniając swoją szafę latem lnianymi sukienkami, a zimą wełnianymi swetrami. Tak, w owym czasie wciąż jeszcze była to wełna z prawdziwego zdarzenia, a gdyby nie inwazja moli, prawdopodobnie nosiłabym te swetry do dziś. Zawsze znajdzie się miejsce na t-shirt z napisem „United Colors of Benetton”. I dżinsy. I torebkę ze skórzanymi rączkami. 

Benettona wcale nie poznałam dopiero w nastoletnim życiu. Markę kojarzyłam już w latach osiemdziesiątych. Z wyjazdu do Włoch bodajże przywieźliśmy miniaturowe katalogi ze zdjęciami uśmiechniętych ludzi w kolorowych ciuchach. Oglądałam je wielokrotnie, jak zaczarowana. Każdy człowiek był inny, miał inną fryzurę, kolor oczu czy skóry. Różne uśmiechy, różny wzrost i kształt sylwetki. To się nie zdarzało na co dzień. Moda? Nawet siedmio czy ośmiolatce już zdążyła skojarzyć się z jednolitym wizerunkiem, wysokim, białym i raczej ponurym. Modelki w magazynach pozowały tak, by przypominać manekiny. Wystudiowana gestykulacja i mocne makijaże pozostawały w kontrze do radosnych ujęć, które – jak się okazało – do dziś mam w pamięci. Znalazłam niedawno jeden z tych katalogów. A to przy okazji rozmowy z moją siostrą, która wróciła z Benettona pełna nostalgicznych wspomnień.

Przed ponad dwie dekady marka zdołała się mocno zmienić. I podupaść na zdrowiu, że tak się metaforycznie wyrażę. Kiedyś to była jakość, najlepsza wełna i ubrania na lata. Później – sieciówka jak każda inna, a nawet trochę gorsza, bo bez charakteru. Ostatnio coś się delikatnie zaczęło zmieniać. Wciąż daleko marce do czasów świetności, lecz na pewno jest lepiej niż jeszcze rok temu. Przede wszystkim za sterami stanął Jean Charles de Castelbajac. Aż dziw, że dopiero teraz połączyli siły, poruszają się bowiem w bardzo zbliżonej estetyce. Kolekcja na jesień zimę 2019 jest pierwszą, przy której de Castelbajac pracował. Nagle Benetton odżył, odzyskał swoje zjednoczone kolory i humor. Nastały dobre czasy dla logo. Zarówno charakterystyczny znaczek, jak i sam napis w sporej części kolekcji występują na pierwszym planie. Powrócił nawet stary dobry napis „benetton”, który kojarzę z haftowanych bluz sprzed około trzech dekad (czasem dało się je upolować z ciucholandach, ale mało kto to doceniał – w tym ja). Zielony „benettonowski” kolor przewija się w kolekcji tak często, że to aż zabawne. Żebyśmy przypadkiem ani przez chwilę nie zapomnieli o nostalgii, którą miał w nas obudzić. Nie zapominamy. Na deser dostaniemy futro z owiec. Oczywiście takich zabawkowych, zszytych razem. Pojedynczo występujących w formie żartobliwej torebki. 

Stacjonarnie jest już nieco gorzej, bo pomiędzy fantastyczną interpretacją przeszłości w wykonaniu Castelbajaca pozostały historie mało atrakcyjne, delikatnie mówiąc. Może po prostu potrzeba więcej czasu, by marka wróciła do swej świetności. Bo że próbuje, nie mam wątpliwości. Przy okazji to dobry przykład na coraz silniejszy trend. Na pewno w 2020 będziemy obserwować jego rozwój. A może przestanie być trendem, a stanie się kierunkiem? O co chodzi? O sięganie do archiwów. Nasz rodzimy Big Star już to zrobił i przywrócił do życia całkiem udane modele z przełomu wieków. Urban Outfitters stworzył linię „Urban Reneval”, w której jeden do jednego odtwarza ulubione fasony vintage. Z kolei H&M zleca poszukiwania ubrań marki sprzed dekad w ciucholandach na całym świecie, by potem się nimi inspirować. Czasem dla unowocześnienia projektu wystarczy wykorzystać inny surowiec i gotowe. I znów moda wraca, znów zatacza kręgi. Tylko tym razem nawet trochę rozleniwia projektantów. W sumie… co z tego?

2 Comments

  • Dominika Sulińska
    Posted 10 lutego 2020 13:45 0Likes

    O rany, Harel! Przypomnialas mi zdjecia katalogowe którymi sama sie zachwycałam! Pamiiętam zwłaszcza to w tonacji bieli:))) To byly czasy!:))) i jeszcze Cottonfield:)
    Życzę im powrotu do formy:)

    • harel
      Posted 12 lutego 2020 12:33 0Likes

      Och tak, Cottonfield też. Zresztą ich katalogi też mam i chyba pora trochę przypomnieć. Marka wciąż istnieje, podobnie jak Jackpot, z tym że zostały kupione przez sieć supermarketów i są teraz liniami wewnętrznymi tych sklepów. No i to już niestety nie to samo. Ale może ktoś kiedyś je ożywi, tak jak pan Castelbajac Benettona? Zobaczymy!

Leave a Reply