Harel po berlińsku cz. 4. The best of!

Ponieważ moje berlińskie przewodniki częściowo się zdezaktualizowały, postanowiłam podsumować w jednym wpisie ulubione miejsca, które wciąż możecie tam odwiedzić. Smutek i żal odczuwam po zamkniętej w listopadzie Tayaki, japońskiej cukierni na Friedrichshainie, w której można było zjeść bardzo fotogeniczne i równie smaczne lody w gofrowym waflu w kształcie ryby. Zniknął też jeden z polskich butików, Rauch und Groen, w którym niejedną pyszną kawę wypiłam i niejedną godzinę ze wspaniałymi właścicielkami przegadałam. Powoli odchodzi w zapomnienie słynny deser Magnolia z kawiarni Factory Girl. Ale za to powrócił Thai Park, czyli uliczne jedzenie serwowane pod chmurką w dzielnicy Wilmersdorf, bo koniec końców nie dał się ostrym przepisom ichniego Sanepidu (niektórzy sądzą, że to źle, ale większość złych doświadczeń nie miała – być może to zasługa bijących na głowę wszelkie bakterie solidnie zakrapianych alkoholem drinków z palemką, z nimi żaden street food niestraszny). Moda? Butiki z ubraniami z drugiej ręki mnożą się jak króliki (czyż to nie wspaniałe nawiązanie do tytułu tego cyklu, który przecież do królika nawiązuje?), trochę nowych marek wskoczyło na zakupowe ulice. Nie będę się jednak szczególnie na nich skupiać, bo chyba na dobre minęły czasy, gdy biegało się po obcym mieście w poszukiwaniu sieciówki, której brakuje pod domem (lub gorzej: którą mamy pod domem, ale na pewno będzie w niej więcej i lepiej). I całe szczęście. 

Tradycyjnie zacznę od śniadania 19 grams. To sieć kawiarni, która zagarnęła kilka niezależnych miejsc, nie ingerując na szczęście w ich cechy charakterystyczne. Co szczególne dla samej kawiarni, to różne godziny otwarcia (w tym otwarcia kuchni). W niektórych miejscach kawę wypijemy do siódmej wieczór, podczas gdy wspaniałe gofry z mąki z ciecierzycy zdobione lekkim kremem z ricotty (na zdjęciu) dostaniemy tylko do godziny piętnastej. Najnowszy punkt, zlokalizowany pomiędzy Alexanderplatz a Hackescher Markt zaserwuje nam z kolei zarówno kawę, jak i japoński okonomiyaki aż do dwudziestej. Ostrzegam, ostatnio miejsce zrobiło się popularne, więc zdarza się kolejka. Ale kolejki do knajp w Berlinie już chyba tylko mnie dziwią, w tym swoim zdziwieniu jednak zawsze w nich staję. Bo warto. Kawa? Bo zapomniałam o niej. Zacna.

Do obowiązkowego zobaczenia jest maleńka dzielnica Hansaviertel, z dziełem Oscara Niemeyera na czele. Pokazywałam ją tu niedawno przy okazji sesji powstałej we współpracy z Bereniką Czarnotą i Olgą Urbanek. Pojechałyśmy tam i przepadłam. Takie blokowiska to ja rozumiem. A dla tych, którzy mają więcej czasu, polecam wycieczkę w poszukiwaniu osiedla domków jednorodzinnych.

Mauer Parku jeszcze tu nie było. A odbywa się tam w każdą niedzielę polecany chyba w każdym przewodniku pchli targ. Wybrałam się w końcu i mam takie wnioski, że każdy mniej znany będzie zdecydowanie lepszy. Ale z drugiej strony warto, choćby w związku z ciekawą historycznie lokalizacją, spontanicznymi występami artystycznymi w amfiteatrze czy wreszcie takimi migawkami jak poniżej.

Okoliczna kawiarnia Bonanza swego czasu była punktem obowiązkowym każdego szanującego się hipstera (który nigdy, przenigdy nawet przed samym sobą by nie przyznał, że hispterem jest). Jak miewa się teraz, gdy hipsterzy odeszli w zapomnienie, podobnie jak moda na buty Fila Distuptor czy kurtkę M65? Wciąż doskonale, gdyż wciąż serwuje kawę, za którą będziemy tęsknić nawet przez sen. Dziwię się, że dotarłam tam dopiero teraz, a że mam do czynienia z Bonanzą, zorientowałam się, gdy spojrzałam na paragon. Być może stało się tak dlatego, że bardzo blisko znajduje się jedno z moich ukochanych berlińskich miejsc, czyli Distrikt Coffee.

Skoro już przy kawie jesteśmy, która najwyraźniej opanowuje dzisiejszy wpis, nie możemy pominąć kawiarni Five Elephant. Wciąż w dwóch lokalizacjach: na Mitte i Kreuzbergu, które możemy rozpoznać dzięki różnym kształtom słynnego serwowanego tam sernika nowojorskiego. Mitte wciąż pozostaje przy kształcie cylindrycznym, podczas gdy Kreuzberg kroi większą całość w zgrabne kliny. Bez względu na formę, wszędzie znika w podobnym tempie.

Wciąż miejsce na słodkie? Zapraszam do japońskiej piekarni Kame na Mitte. Duży plus za matcha latte bez grama cukru. Nagle coś, co miało być odstępstwem od diety, stało się miłym, pozbawionym poczucia winy zaskoczeniem. Na miejscu można poprzeglądać japońskie magazyny (zazdroszczę tym, którzy umieją je przeczytać), a także przeżyć miłe zaskoczenie, gdy zaserwują nam zamówienie w bolesławieckiej ceramice. To, że Japonia kocha Bolesławiec jest mi wiadome. Ale że miłość wraca do Berlina? Kto by przypuszczał?

1990 Vegan Living otwiera oczy niedowiarkom, cytując klasyka. Można tam zaprowadzić najbardziej zatwardziałego mięsożercę (skrytożercę też, kontynuując wątek) i nawet nie zauważy, że czegoś mu brakowało. Do wyboru mamy małe i duże miski, wypełnione po brzegi (jak widać) kombinacjami czerpiącymi z różnych stron Azji. Każda z nich, nawet jeśli odrobinę do drugiej podobna wizualnie, ma zupełnie inny smak. Więc warto zamówić dużo, a potem się dzielić. Wrażenia niezapomniane.

Dla kontrastu coś, czego chyba nigdy w swoich przewodnikach nie polecałam. Klasyczna kuchnia niemiecka, z zasady weganizm wykluczająca. Wegetarianizm? Damy radę, choć lekko nie będzie. Schwarzes Cafe istnieje od 1977 roku i jest czynna dwadzieścia cztery godziny na dobę, oprócz wtorku, gdy zamyka się od trzeciej w nocy do dziesiątej rano. Da się to jakoś przeżyć. Mimo pozorów, wcale nie jest kawiarnią, a pełnoprawną restauracją, w której serwują genialne sznycle, równie dobre knedle, a na deser nieprzyzwoicie dobry omlet cesarski.

I jeszcze jedno cudo: Panama. To miejsce, którym można zrobić niezłe wrażenie, więc na specjalne okazje będzie jak znalazł. Weganie muszą mi wybaczyć albo zamknąć oczy, bowiem na poniższym zdjęciu znajduje się najlepszy tatar, jaki w życiu jadłam. Mocno takie rzeczy ograniczam, ale nie żałuję ani kawałeczka. Menu zmienne, więc nie wiem, czy traficie Państwo na lody krówkowe. Mam nadzieję, że tak.

Najedzeni? Pora na polowanie! Wciąż będę rekomendować berlińskie sklepy, w których można znaleźć skarby z całego świata. Wśród nich jest bezkonkurencyjne Nandi, które specjalizuje się w towarach południowych oraz International Wardrobe – tu właścicielka obrała sobie kierunek wschodni i miewa nawet zaskakujące towary z Polski (nasza rozmowa zaczęła się od pająków z bibuły, po które jeździła specjalnie na polskie ludowe targowiska. W jednym i drugim butiku znajdziemy zarówno ubrania, jak i dodatki do domu, a właścicielki są w stanie opowiedzieć nam historię każdej rzeczy. Bo zwykle same po nią pojechały. Takie miejsca mają przyszłość.

Wciąż istnieją i mają się dobrze butik Hotel Paris oraz jego siostra Isobel Gowdie. Już tu o nich pisałam, ale będę zachęcać raz po raz do odwiedzin. Znajdziemy tam ubrania nowe, ale niekoniecznie z aktualnych sezonów. Co za tym idzie, ceny lecą w dół. A przy takich nazwiskach jak Isabel Marant czy Vanessa Bruno miewa to kluczowe znaczenie.

Odzież z drugiej ręki znajdziemy m.in. w Garments Vintage. Tu torebki Diora przeplatają się z biżuterią z lat pięćdziesiątych, a szerokie ramiona Escady z marokańskimi wyrobami skórzanymi. Chaos? Tylko pozorny. Rezerwujemy trochę czasu i możemy wyjść z przedmiotami absolutnie niezwykłymi. Ja wyszłam z ich zdjęciami, nie dałam rady podjąć decyzji, więc nie kupiłam nic. Następnym razem…

A może gazetkę? Jeśli polujecie na konkretny magazyn lub album, w Do You Read Me najpewniej go znajdziecie. To takie miłe miejsce, w którym możecie przebywać do woli i przeglądać te wszystkie cuda. Nikt się nie przyczepi, panuje zadziwiający szacunek do osób, które wciąż jeszcze mają ochotę czytać. Większość dostępnych książek czy gazet jest w języku angielskim. Kolejne miejsce, w którym mogłabym zamieszkać.

A teraz coś dla miłośniczek kosmetyków wolnych od okrucieństwa. Lush. To sklep, który pachnie z odległości jednego kilometra… prawie. Jeśli lubimy ten zapach, będziemy wniebowzięte. Jeśli nie, mamy problem. Lush to marka kultowa, piszę to z pełną świadomością. Powstała w w 1995 roku, ale mało kto wie, że jej założyciele wcześniej byli jednymi z głównych producentów i dostawców kosmetyków dla… Body Shopu. Obecnie Lush przoduje we wszelkich ekologicznych trendach, rezygnując z opakowań lub stosując te biodegradowalne, ewentualnie oferując chusteczki furoshiki. I oczywiście respektując wszystkie zasady cruelty free (czyli żaden składnik żadnego kosmetyku również nie jest testowany na zwierzętach). Nie polecam szczególnie ich kolorówki, ale za to wszelkie mydełka, szampony w kostce, kulki musujące czy peelingi – w ciemno.

Na koniec (choć te przewodniki nigdy się nie skończą, ale powiedzmy, że na dziś) coś, co rekomenduję szczególnie wiosną i wczesnym latem: Gärten der Welt. Jest to przestrzeń niepozorna, bo ukryta pośród blokowisk w dzielnicy Marzahn (swoją drogą też od niedawna kultowej, za sprawą fascynacji nowego pokolenia tym, co naszych rodziców do dziś odrzuca). Za betonową bramą kryją się ogrody świata. I to najróżniejsze. Japońskie (w których wiosną kwitnie sakura), marokańskie (najbardziej instagramowe), chińskie (z przepięknymi pawilonami) czy angielskie. Najwygodniej zaplanować tam cały dzień, zapakować kosz piknikowy, kupić bilet i podróżować od jednego do drugiego. Nie wiem, czy ktokolwiek wpadł na pomysł, żeby udawać, że jest na egzotycznych wakacjach, przygotowując cały album w telefonie. Ale da się, jakby co.

Dziękuję za uwagę i wracam wkrótce z kolejną częścią przewodnika. A komu mało, nieustająco zapraszam na mój Instagram, na którym pod hashtagiem #harelinberlin znajdziecie wszystkie aktualne lokalizacje warte odwiedzenia.

Leave a Reply