Jak pisać o zapachu? Zastanawiałam się nad tym w 2011 roku, gdy na świat przyszły pierwsze perfumy autorstwa Michała Szulca. I po niemal dziewięciu latach wciąż nie wiem. Wiem jednak, że mało co tak na mnie działa, jak zapach. Przenosi w czasie równie doskonale, co muzyka. Jedna nuta i jestem zupełnie gdzie indziej, otaczają mnie inni ludzie, mam na sobie dawno zapomniane ubrania. I – przede wszystkim – przypominam sobie dokładnie, co wtedy czułam. Do niedawna bardzo niechętnie zmieniałam perfumy. Zmieniałam – to zbyt mocno powiedziane. Bo ja muszę mieć swoje ulubione zawsze w zanadrzu. Nie zmieniłam upodobań przez ponad dwadzieścia lat i tak już pewnie zostanie. Częściej jednak decyduję się na alternatywę. Zwykle, może nieco w kontraście do ukochanych Kenzo Le Monde Est Beau, wybieram zapachy męskie albo do męskich zbliżone. Żadne cukierki, landrynki, żaden puder czy płatki róż. Musi być konkretnie, zdecydowanie, prędzej cierpko (liść czarnej porzeczki) lub cytrusowo (skórka cytryny i pomarańczy). Ogromne znaczenie ma to, co z zapachu zostaje na skórze po jakimś czasie. Zdarza się (często), że po pierwszym dobrym wrażeniu nie mogę sama ze sobą wytrzymać. Dlatego gdy przeczytałam w opisie nowych perfum Michała, Sale Perfume 02. Ribes oud., że mają być one wspomnieniem ciężkich, oblepiających nut sprzed dwudziestu pięciu lat, ominęłam wzrokiem wspomnianą w tym samym opisie czarną porzeczkę i powędrowałam wprost do warszawskiej Filharmonii Narodowej circa 1995, w której spędzałam niemal każdy piątkowy wieczór i za każdym razem traciłam oddech w obliczu potwornej wręcz mieszanki perfum nieco starszych ode mnie melomanek.
Jak miło było odkryć, że totalnie się pomyliłam i wspomnienia Michała Szulca sprzed ćwierć wieku są na szczęście zupełnie inne niż moje. Ten zapach to radość. Wciągająca świeżość wody kolońskiej, do której sekunda po sekundzie dołączają nuty skórzane, drewniane, żywiczne (w końcu to oud), by zostawić nas z porzeczkowym akcentem, bardziej jednak podgrzanym w wytrawnym deserze niż świeżo zerwanym z krzaczka. Pamiętajcie, to moje odczucia, nie będę nigdy ekspertką od perfum, natomiast jeśli kilka razy dziennie wędruję w okolice flakonu, by spróbować raz jeszcze, możecie być pewni, że zapach jest dobry (o ile oczywiście macie podobny gust).
A to wcale nie koniec. Michał Szulc poniekąd powraca ze swoim pierwszym zapachem. Poniekąd, bo jak sama nazwa wskazuje, to jego przeróbka. Sale Perfume 01.1. Remake. już nie był dla mnie tak miły. Dlaczego? Perfumy same w sobie są piękne, nieco chłodniejsze od pierwowzoru, wciąż jednak z wyrazistą, goździkową (dentystyczną) nutą. Po prostu na czas, w którym miały swoją premierę, przypada dość niefortunny splot prywatnych zdarzeń towarzyskich, o których wolałabym zapomnieć. Pociągnął za sobą rozczarowanie kilkoma osobnikami ze świata mody, że tak się wyrażę. Wnioski wyciągnęłam, błąd w ludzkiej ocenie sama sobie wybaczyłam, ale od zapachowych skojarzeń uwolnić się nie potrafię.
Zarówno subiektywnie, jak i obiektywnie, gdybym miała decydować się na jeden, zdecydowanie wybrałabym Ribes oud. Porzucam już wzgląd osobisty, przypominając sobie jeszcze parę zapachów z czasów liceum, które potrafiły doprowadzić mnie do łez, tak bardzo źle mi się kojarzyły, po prostu znacznie lepiej trafia w mój gust. Nawet teraz siedzę przed komputerem i ciężko mi pisać, ponieważ raz po raz przykładam lewy nadgarstek do nosa, by zaciągnąć się po raz kolejny. I tym bardziej chcę robić dla siebie same miłe rzeczy, by po latach nie kojarzył się z zarazą, tylko z czasem podwójnego zadbania o siebie, a może nawet jakiejś refleksji, która wprawdzie jeszcze nie przyszła, ale być może już się gdzieś czai. Czekam, aż nie będzie zbyt górnolotna, wtedy ubiorę ją w słowa.
