Być jak Aschenbach, czyli rzecz o makijażu.

Nic na to nie poradzę. Ilekroć się maluję, mam przed oczami nieszczęsnego Gustava von Aschenbacha, bohatera filmu „Śmierć w Wenecji”, który – odmłodzony pomadami i sztucznymi rumieńcami – bezsilnie pozwala spływać czarnej strużce farby z czoła. To już koniec, lepiej nie będzie. Wpatruje się w młodego chłopca, tę młodość chciał choć na chwilę sam odzyskać, nawet pozorną, zamalowując u fryzjera siwiznę dość słabej jakości farbą, jak nam Visconti jasno pokazuje. Pewne rzeczy nie wrócą, możemy trwać w iluzji i próbować na siłę je zatrzymać. Znacznie lepiej jednak jest ten mijający czas potraktować jako coś naturalnego. Na potrzeby tekstu omijam szerokim łukiem epidemię cholery, która Wenecję zaatakowała i przez którą von Aschenbach zmuszony był doznać tytułowej śmierci. Zatrzymajmy się na farbowaniu swojej twarzy i okolic różnymi specyfikami, które z roku na rok budzą coraz większe pożądanie. Czy rzeczywiście ich potrzebujemy? 

Photo by The Honest Company on Unsplash

Ja sama zaczęłam się malować dość wcześnie, lecz w sposób specyficzny. Na upartego podkreślałam oczy, rezygnując z akcentowania czegokolwiek innego. Mając lat naście nie widziałam w tym nic dziwnego. Gdy teraz oglądam zdjęcia, widzę przede wszystkim czarną obwódkę oczu. Reszta? Cienkie, blade brwi, naturalne rumieńce, które po trzydziestce niestety odeszły w niepamięć, ewentualnie jakiś marnie dobrany podkład, bo wszystkie używają, to ja też. I długo to trwało. Do dnia, w którym… zostałam modelką. Tylko na parę godzin, ale do tej pory cieszę się z tego drobnego wydarzenia. W 2013 roku pozowałam w kampanii wizerunkowej marki Wearso Organic. Założenie było proste. Ubrania na bardzo naturalnych, nieumalowanych osobach. Oczywiście makijażystka, Magda Lach, trochę nam tego makijażu przemyciła. Ale raczej po to, by retuszer nie miał zbyt dużo roboty, niż żebyśmy zyskały ostre rysy niczym Kardashianki. To podczas tamtej sesji dowiedziałam się o istnieniu czegoś takiego jak krem BB czy tzw. „tinty”, czyli farbki do ust i policzków. Od Magdy, oczywiście, która długo przed nastaniem mody na koreańską pielęgnacje, miała azjatyckie marki w małym palcu. Teraz nie ma mowy, bym po nie sięgała, azjatyckie bowiem równa się testowane na zwierzętach. Ale wtedy nawet sobie nie zdawałam sprawy z istnienia takiego problemu. Temat zostawmy, o nim innym razem. Meritum: od momentu sesji Wearso praktycznie przestałam się malować. Coś tam zawsze na siebie wrzucę, ale rzadko kiedy popadam w przesadę (o ile mocną czerwoną szminkę na nieumalowanej twarzy można nazwać przesadą). 

Moja babcia, która należała do czołówki najbardziej złośliwych osób, jakie było mi dane poznać, często mi powtarzała, że jestem ładna, bo młodość mnie zdobi. I owszem, miała rację, ale jednocześnie jej nie miała. Bo jeśli postanowimy sobie, że tylko młodzi jesteśmy piękni, to z każdym dniem będziemy się od tej naszej piękności oddalać. I jak tytułowy bohater próbować dość nieudolnie do niej wrócić. Czy to poprzez zamalowywanie skutków upływu czasu, czy – w dwudziestym pierwszym wieku – wstrzykiwanie wypełniaczy i innych atrakcji. Nie grzmię tutaj, że naturalność górą i każdy siwy włos mamy traktować jak świętość. Sama farbuję włosy, bo na siwiznę nie jestem gotowa. I być może nigdy nie będę. Ale nie robię tego, by zatrzymać młodość. Ja po prostu lubię swój naturalny kolor włosów i nie mam ochoty się z nim żegnać. Tak samo wypełniacze – tego akurat nie stosuję, ale widzę po znajomych i nieznajomych, że rozsądnie i z umiarem miewają sens. Kto jednak sądzi, że przywracają mu młodość, niech zweryfikuje swoją opinię. Przykro mi, ale czterdziestolatka z czołem gładkim jak marmurowa ściana nie wygląda młodziej. Wygląda inaczej. Bywa, że całkiem dobrze. Ale bywa, że dziwnie. 

Wracając od makijażu, w moim przypadku im mniej, tym lepiej. Przygotowując ten tekst zdałam sobie sprawę, że znalazłam już wszystkie niezbędne produkty. To takie rzeczy, które mam ochotę kupić po raz drugi, trzeci i czwarty, a sporo z nich używam od wielu, wielu lat. Nie gwarantuję, że u Was sprawdzą się równie dobrze, co u mnie, ale polecam zbadać – a nuż osiągniecie ten sam poziom kosmetycznego spokoju.

Krem BB – Miya. Latem wersja do ciemnej karnacji, zimą – do jaśniejszej. Krem jest na tyle lekki, że dopasowuje się do koloru skóry. I na tyle wydajny, że opakowanie starcza akurat na jeden sezon, czyli około pół roku. 

Glossier Lash Slick. Zastąpił mi wycofany ze sprzedaży tusz do rzęs Pixi (188 Lash Lift – smutek wielki). Bo na rzęsach najbardziej lubię naturalny efekt, wystarczy kolor (naturalnie mam bardzo jasne), bez ciężaru. Zresztą jak sobie machnę maskarę pogrubiającą, zaczynam wyglądać jak Muppet. Z całym szacunkiem do tych cudownych stworów, wolę pozostać sobą. Ach, wcale nie jest tak trudno zdobyć kosmetyki Glossier. Sklep wysyła do coraz większej liczby krajów europejskich, a i na Allegro zdarza się w rozsądnych cenach. Uwaga, Glossier, w przeciwieństwie do Pixi, nie ma do końca potwierdzonego statusu CF.

Catrice Generation Matt nr 050 – matowa szminka w płynie. Akurat ten odcień jest najbardziej zbliżony do naturalnego koloru moich ust, więc tylko lekko je podkreśla. Trzyma się bardzo długo, zostaje nawet po solidnym obiedzie, o ile serwetka zbyt często nie idzie w ruch. 

Róż do policzków Bourjois odcień Rose de Jaspe – mój pierwszy róż w życiu. Po wypróbowaniu sporej liczby innych stwierdzam, że był i jest najlepszy. Niestety marka testuje na zwierzętach, więc mam duży zgrzyt. Kupiłam go jeszcze przed podjęciem tej decyzji i dopóki go mam, będę używać. Lepsze to niż wyrzucenie do śmieci. Natomiast nie wiem, czy kupię następny, wciąż szukam zamiennika i wciąż nic z tego. 

Szminka myLIPstick Miya odcień Dusty Rose. Mistrzostwo świata. Forma grubej kredki, znów w kolorze moich ust, bardziej jednak codziennym niż wieczorowym. Rzecz wegańska, wolna od okrucieństwa i naturalna. Nawilża, co zwykle szminkom się nie zdarza. I pięknie pachnie. Maluję się nią codziennie i na wszelki wypadek już kupiłam kolejną. Mam nadzieję, że marka nigdy jej nie wycofa.

Cienie Summer Glow Palette Pixi. Jak nie mam alergii w sumie na nic, tak cienie dosłownie spędzają mi sen z powiek. Próbowałam i tych z najwyższej półki (Chanel, nigdy Wam nie wybaczę! Tydzień z głowy z półotwartymi powiekami w kolorze buraka), jak i z niższej (paletka Catrice dała podobny efekt niestety). Clinique dawały radę, ale jak się starać omijać marki testujące na zwierzętach, to się starać. I nagle trafiłam na paletkę Pixi w TK Maxxie. Cena trzy razy niższa niż wyjściowa, dziewięć wspaniałych odcieni, matowych lub lekko połyskujących, wydajność… no cóż, pewnie prędzej się przeterminują, niż je zużyję. Nie warzą się, nie kruszą, nie mają też jakiejś super trwałości, ale jak dla mnie jest super.

Boy Brow Glossier. I znów hit. Kładzie na łopatki całą kolekcję Benefit, a mnie rozleniwia tak, że wciąż odkładam położenie henny na kolejny tydzień. Wyskubane w liceum brwi w końcu odrosły i nie robię z nimi praktycznie nic (podziękowania dla Cary Delevingne i Gigi Hadid), odkryłam jednak, że delikatnie podkreślone i zdyscyplinowane dodają twarzy „tego czegoś”. A że mam dość bogatą mimikę, eufemistycznie ujmując, świetnie równoważą wszystko, co dzieje się poniżej. Boy Brow jest na brwiach praktycznie nieobecny, czyli działa dokładnie tak, jak najbardziej lubię. Można nadać im bardziej nastroszony kształt lub wygładzić. Wciąż szukam odpowiednika CF, mam nadzieję, że w końcu znajdę.

I już. Koniec malowania. Niedużo, ale mam wrażenie, że im mniej, tym młodziej. Przynajmniej w moim przypadku to się sprawdza. Ech, dlaczego w liceum nie słuchałam dorosłych…?

P.S. Gdybyście mieli ochotę zgłębić wiedzę o kosmetykach bez okrucieństwa, polecam blog Logical Harmony. Natomiast na polskim podwórku prężnie działają Happy Rabbit i Pink Mink Studio. Dziewczyny są bardzo pomocne i nie raz pozwoliły mi rozwiać wątpliwości co do różnych marek. Szczególnie tych, które upierają się, że są CF.

6 Comments

  • Elf
    Posted 11 maja 2020 11:29 0Likes

    Mam podobne przemyslenia:) a co do różu to chcialam Ci polecic Nars, bo nie testuja na zwierzetch, ale niesttey wrócili do testowania, chyba w zwiazku z wejsciem na rynek chiński;((( Kasa rządzi niestety.A znasz markę Neo cosmetics? Polska, wegańska, mialam tusz wydluzajacy swietny, tylko słabo dostepny bo w douglasie albo online. Miya BB mi sie nie sprawdzil, podkreslal wszstkie skorki. Zreszta ostanio przy pandemii wole swoj a twarz bez podkladu i zaszdzie kazdy podklad mnie teraz denerwuje i mam wrazenie ze twarz wyglada gorzej z podkladem, h hi:).

  • Katarzyna
    Posted 12 maja 2020 18:51 0Likes

    Polecam kosmetyki „The Balm”, z tego co się orientuję są „cruelty free” i mają rewelacyjne róże do policzków, z resztą inne rzeczy też- chociażby cienie do powiek.

  • Ania
    Posted 13 maja 2020 11:50 0Likes

    Od dawna chciałam spróbować glossier- fajna historia marki, przedsiębiorczej Dziewczyny – american dream ;). Będę wdzięczna za podpowiedź gdzie kupujecie produkty tej marki? bezposrednio z ich strony?

    • harel
      Posted 13 maja 2020 12:15 0Likes

      Odpowiedź na to pytanie jest w powyższym tekście :).

  • Ania
    Posted 13 maja 2020 11:51 0Likes

    Od dawna chciałam spróbować glossier- fajna historia marki, przedsiębiorczej Dziewczyny – american dream ;).

  • Emilia
    Posted 25 maja 2020 20:50 0Likes

    Mam zupełnie odwrotnie. Jako nastolatka praktycznie nigdy się nie malowałam. Na studiach coś próbowałam, ale skutecznie zniechęcił mnie na wiele lat przymus malowania się do pracy. Dostałam polecenie służbowe to je wykonywałam, ale to mi obrzydziło zabawę makijażem. Dopiero niedawno wróciłam do tego i teraz się wyżywam. Kocham siebie bez makijażu, ale strasznie mnie pociąga namalowanie siebie innej, ten element kreacji.

Leave a Reply