Rika Studios.

To jest bardzo ryzykowny kierunek. Raz spróbujesz i nie ma odwrotu. O co chodzi? O jakość. Niestety. A dlaczego niestety? Bo w przypadku tej marki ona kosztuje. W ogóle jakość kosztuje, trochę o tym zapomnieliśmy, mam wrażenie, rozpuszczeni modą szybką jak błyskawica, która jakości nie potrzebowała – przecież niektóre marki wręcz posiłkowały się stwierdzeniem „załóż dziś, wyrzuć jutro” (pozdrowienia dla mojego „ukochanego” Primarku – to naprawdę był kiedyś ich slogan). Dobrze jednak pamiętać, że wysoka cena nie gwarantuje jakości zawsze i wszędzie. W przypadku Rika Studios – owszem, tak, jak najbardziej. Ech…

Wzdycham, bo przedstawiam Wam markę, która kiedyś mnie zgubi. Nie jestem bowiem z tych, które lekką ręką pozbywają się ciężko zarobionych pieniędzy. Do niej jednak mam szczególną słabość, co mogą potwierdzić drogie dziewczyny z warszawskiego butiku Kyosk, który Rikę zaczął do Polski sprowadzać. Czaję się wokół tych ubrań jak lis, wykładając, rzecz jasna, cały wachlarz argumentów przeciw, by koniec końców wyjść z kolejną rzeczą. Jakie argumenty za? Ostatnio uczepiłam się swojego wieku i tego, że po czterdziestce naprawdę „warto w siebie zainwestować”.

Ale już poważnie. Naprawdę wiek trochę tu ma do rzeczy. Człowiek uczy się siebie także w pozornie banalnej kwestii, jaką jest jego własna garderoba. Po czterdziestce wręcz nie wypada nie wiedzieć, czego się nie lubi, a co sprawia szczególną przyjemność. I nie wypada unikać myślenia perspektywicznego. To już nie jest łudzenie się, że „starczy na wiele lat” (spróbowałoby nie starczyć za taką cenę!), to doświadczenie, że faktycznie tak się dzieje.

A skąd Rika Studios się wzięła? Choć założycielka jest Szwedką, a mieszka w Amsterdamie, historia zaczęła się… na Minorce. W 2005 roku, gdy Ulrika Lundgren, stylistka mody i wnętrz, realizowała sesję dla jednego z magazynów mody, zamówiła na szybko u lokalnego rzemieślnika torebkę, która wpasowałaby się w zdjęcia. Spontaniczny projekt wzbudził tak ogromne zainteresowanie, że Ulrika zamówiła sto kolejnych egzemplarzy. Od samego początku wszystkim jej projektom towarzyszyła gwiazdka. Stała się symbolem, dodatkowym logo, które do dziś możemy znaleźć przy niektórych modelach. Szybko postanowiła pod swoim zdrobnionym imieniem zebrać wszystko to, czego jej w modzie brakowało. Obok torebek pojawiły się proste fasony, często inspirowane męską garderobą (Rika słynie z koszul), dotykające jednak tego, co w trawie piszczy, na tyle sprytnie, by przetrwać dłużej niż jeden sezon.

W 2010 roku do ubrań dołączył magazyn Rika – półrocznik, z sukcesem wydawany do dziś. A dziś w Amsterdamie mamy nawet mini hotel, Maison Rika. Zarezerwowanie tam pokoju graniczy z cudem, co niech poświadcza sukces kolejny. Styl jest tu przemyślany od A do Z, a zamyka się w określeniu „Ulrikas World”. Przez wystrój wnętrz, po ostatni kamyk biżuterii, wszystko musi się zgadzać z wizją założycielki.

Ostatnio marka udostępniła swoje archiwa, i to na dwa sposoby. Pierwszy, klasyczny, zachęca do zakupów rzeczy z minionych sezonów za pół ceny. Drugi, znacznie bardziej interesujący, polega na oferowaniu ubrań poddanych upcyclingowi. Tak, produkujemy nowe, ale nie pozbywamy się starego – zdaje się brzmieć niewerbalny komunikat. Chyba działa, bo dostępność tych rzeczy jest porównywalna z dostępnością pokoju w Maison Rika.

Od razu podpowiem, że jest to marka, której warto szukać wśród odzieży z drugiej ręki – tu ceny zaskoczą Was w drugą stronę, bo – choć w pewnych środowiskach jest znana i ceniona – wciąż jeszcze nie weszła do głównego nurtu, jak choćby Ganni. Korzystajcie więc z okazji, bo to się może lada chwila zmienić.

I Maison Rika.

Zdjęcia: materiały prasowe.

Leave a Reply