Gdy sto lat temu czytałam (nomen omen) „Sto lat samotności” dokładnie wiedziałam, że prędzej czy później będę jak Urszula Buendia. Mimo że do tej pory nie wydałam na świat ani jednego potomka, sentymentalna natura okazała się czymś, z czym musiałam się po prostu urodzić. Wciąż wspominam, wciąż nadużywam słowa „pamiętam”. A gdy przekroczyłam magiczną granicę lat czterdziestu, jeszcze bardziej się to pogłębiło. I wiem, że lepiej nie będzie. Ha. Ha. Ha. Ale tak się składa, że moda nawet mniej wrażliwym na przeszłość będzie wspomnienia przynosić. Na pewno każdy z Was choć raz w życiu spotkał osobę, która na widok jakiegoś super ciucha wykrzyknęła: „To znów jest modne? Nosiłam identyczne, jak byłam w liceum!”. Albo lepiej: „Moja mama takie nosiła, jak byłam dzieckiem”. Moda zatacza koła, mniejsze i większe. Ostatnio mało co modne nie jest. Nie spodziewałam się jednak, że tak szybko i ja zacznę wykrzykiwać, cóż to takiego pamiętam, zwłaszcza z takim natężeniem. Ostatnio dopadło mnie w Urban Outfitters, które wreszcie się w Warszawie otworzyło, po latach oczekiwania i rosnących pragnień. W obecnych czasach nie wiem, czy będzie to sukces, zwłaszcza że grupa ma spore problemy w kwestiach również wizerunkowych. No i ceny. Zdecydowanie dla osób w moim wieku, mimo że styl dla nastolatków (faktycznych i mentalnych). Zobaczymy. Bo dziś nie o przewidywaniu przeszłości dla koncernu odzieżowego, a o wrażeniach, jakie mnie dopadły, gdy go niedawno odwiedziłam.

Kilku rzeczy udało mi się na szczęście w życiu uniknąć. Nigdy nie kręciły mnie welurowe dresiki Juicy Couture (bo nigdy nie kręciła mnie ani Paris Hilton, ani Nicole Richie… No dobra, ta druga trochę mnie kręciła, gdy Rachel Zoe wzięła ją pod skrzydła i wcisnęła w rękę którąś ze spektakularnych w owych czasach it-bags). Nie kręciły też siateczkowe topy we wzorki, które, choć transparentne (w innym sensie niż termin funkcjonuje ostatnio), praktycznie nie przepuszczają powietrza. Lecz zarówno siermiężne spodnie „bojówki”, przykrótkie ściągaczowe koszulki polo, kopertowe spódnice maxi czy wreszcie luźne sukienki z podwyższonym stanem to rzeczy, których miałam w szafie aż nadto i towarzyszyły mi znacznie dłużej niż jeden sezon. Kupowane w Trollu lub sklepach indyjskich budowały coś, co śmiało określałam „własnym, niepowtarzalnym stylem”. A że wszystkie dziewczyny ubierały się identycznie? Kto by zwracał na to uwagę. Między nadrukami w stokrotki czy słoneczniki kryją się bardziej obciachowe, bazarowe zygzaki, również na flanelowych, na starcie lekko spranych koszulkach (swego czasu w takiej koszuli chodził chłopak, w którym okrutnie się zakochałam, muszę przyznać, że do tej pory serce mocniej bije na jej widok). I nylonowe torebki „bagietki”, odrzucane przez nas tak długo, że gdy wreszcie trzy lata temu zaczęły wracać, rzuciłyśmy się na nie, jakby były zrobione z mąki. I jeszcze turystyczne torebki „zawieszki”, również w zygzaki, z tym że w żakardowym splocie, niedbale obszyte czarną lamówką. I przeźroczyste plastikowe plecaki, które pozostaną na tej planecie dłużej niż nasze wnuki.
I chodzę tak pośród tego wszystkiego, i dochodzę do wniosku, że nie jest łatwo się oprzeć. Z jednej strony czuję się, jakbym była na to mocno za stara. Ale z drugiej budzi się wizja wyidealizowana tego, czego w sumie nigdy nie było. Beztroskich czasów nastoletnich, w których nie było miejsca na niezapowiedziane kartkówki, egzaminy z fortepianu dodatkowego czy negocjacje z rodzicami co do godziny powrotu do domu (tu akurat miałam luz, choć nie wyobrażam sobie, co musieli przeżywać, gdy któregoś razu wyszłam z domu na imprezę, a o godzinie piętnastej następnego dnia zadzwoniłam z budki telefonicznej, że wracam do domu i w ogóle czym tu się martwić…). Jeśli mówimy o graniu na emocjach, to jest najlepszy na to przykład. Gdybym nie była sama przez siebie przeszkolona w kwestii jakości i świadomości własnej szafy, zapewne bym popłynęła z kartą kredytową, by choć trochę tej utopijnej młodości odzyskać. Ciekawe doświadczenie. A swoją drogą zastanawiam się, czy kiedykolwiek w Urban Outfitters zobaczę coś nowatorskiego. Bo nie chcę być w punkcie, w którym stwierdzę, że naprawdę wszystko już było. Jeszcze nie teraz.
A poniżej wizualny dowód racji moich dzisiejszych rozważań. Urban Outfitters działa w warszawskiej Elektrowni Powiśle, gdyby ktoś miał ochotę na sentymentalną podróż.
2 Comments
Marzena
Normalnie, jaby ktoś przegrzebał dobry lumpeks! I wtedy cenowo wyszłoby OK! ?
harel
Dokładnie tak! Bo ceny w Urban Outfitters to jest kosmos.