To był miesiąc największego szczęścia. Gdy wróciłam po wakacjach do szkoły, okazało się, że przerosłam wszystkich w klasie. Miałam dwanaście lat i dziką z tego faktu satysfakcję. Szybko się skończyła i mniej więcej pół roku później dołączyłam do najniższych z klasy. Tak zostało do dziś, bo już ani trochę potem nie urosłam (a przynajmniej nie wzdłuż, he he). W związku z wakacyjnym zyskiem w liczbie dziesięciu centymetrów wzrostu, na udach i pośladkach pojawiły się dziwne kreseczki. Dużo później dowiedziałam się, że zowią się rozstępami i należy z nimi walczyć. Podobnie było z cellulitem. Najpierw ujrzałam go na łydkach (!) najpiękniejszej dziewczyny w szkole, a potem na własnych ramionach. I owszem, byłam zdziwiona, jak specyficznie ta część skóry odbija światło, ale chyba zdziwiłam się jeszcze bardziej, gdy zaczęły zewsząd do mnie docierać informacje, że jest to mój wróg i powinnam koniecznie się z nim rozprawić. Jedno i drugie zdzierałam pilingami, raczyłam zimnymi prysznicami oraz cudownymi kremami, które jakimś cudem nie działały, aż w końcu doszłam do wniosku, że wstydliwe elementy ciała należy zacząć zakrywać i problem będę miała z głowy. Brzmi znajomo?

Dodajmy do tego młodzieńczy trądzik na czole. I burzę loków, ale nie takich jak z secesyjnych obrazów, jeśli już szukać w malarstwie, weźmy młodopolskie snopy siana. Czoło trzeba było zakryć grzywką, problem w tym, że grzywka z takich włosów dość specyficznie się (nie)układa. I tak przychodziły kolejne niespodzianki: gigantyczny biust, wystający brzuch, podwójny podbródek, za szeroki nos… I wciąż dobrze pamiętam, jak sama przyglądałam im się raczej z ciekawością niż obrzydzeniem. Niestety człowiek bardzo rzadko bywa sam. Spojrzenia rówieśników to jedno. Spojrzenia obślinionych panów na ulicy – kolejna sprawa. Prasa kolorowa – to dopiero była jazda! Przypominam, że w czasach przypadających na moje dorastanie nikt nie pilnował kwestii nadmiernego retuszu czy zakłamywania rzeczywistości w ogóle. Gładkie skóry modelek, niekończące się rzęsy, idealne brwi, długie szyje, równomierna opalenizna… I pierwsze artykuły o urodzie, z których czerpałam wiedzę, jak okiełznać suche włosy albo poprawić proporcje twarzy, nadając brwiom odpowiedni kształt. I jeszcze tabelka znaleziona w „Filipince” (informacja dla pokolenia Z: to takie młodzieżowe pismo z dawnych lat, całkiem zacne, prócz kilku niesławnych historii), w której to podano jedyne słuszne obwody młodego kobiecego ciała, od łydki zaczynając, na nadgarstku kończąc. To była taka trauma, że zapamiętałam to do dziś.
I naprawdę nie wiem, co mnie wtedy tknęło, ale to chyba właśnie tabelka przeważyła szalę. Postanowiłam, że nikt mi nie będzie mówił, jak mam wyglądać, ile mam mieć obwodu w szyi i jaką proporcję wzrostu do masy ciała wykazywać. Owszem, wciąż zasłaniałam rozstępy (odkryłam je jeszcze na kolanach!) i wciąż walczyłam z szopą na głowie, ale miałam się sama ze sobą raczej dobrze. Z przerażeniem obserwowałam jednak zmagania koleżanek, które potrafiły rozpłakać się z powodu zbyt małych piersi czy pośladków wystających na innej wysokości, niż by sobie tego życzyły. Podczas gdy ja dopinałam za ciasne sztruksy na swoim miękkim brzuchu, pozwalając by boczki swobodnie wylały się górą, idealnie szczupłe kumpele odmawiały sobie mini sukienek, bo „ta powiedziała tamtej, że mam krzywe nogi”. W którymś momencie życia zyskałam nawet przydomek Pamela (na cześć Pameli Anderson, rzecz jasna, która przemierzała słoneczne plaże w obowiązkowo zwolnionym tempie, dzięki czemu mogliśmy się dokładnie przyjrzeć trajektorii jej pokaźnego biustu), zamiast jednak się załamywać, dumnie go przyjęłam, wprawiając w osłupienie złośliwców, którzy próbowali mnie nim zdołować. Teraz wiem, że miałam ogromne szczęście. Powtarzam to co jakiś czas, ale ogromna to zasługa mojej mamy, która wychowała mnie w takim prostym poczuciu, że ciało to ciało, nic ponadto.
Dziś spotykam się coraz częściej z apelami, by – tu przeniosę z angielskiego – normalizować normalne ciała. Co to znaczy normalne? Rozumiem, że to dość mało precyzyjne określenie na różnorodność. Bo powiedzmy sobie raz na zawsze: nie ma czegoś takiego jak normalne ciało. Ech, język, sama używałam tego sformułowania, by spotkać się z ostrą krytyką, że dyskryminuję szczupłych. Poważnie??? Bo w naszej świadomości to „normalne” ciało oznaczało ciało z porządną warstwą tłuszczyku, najlepiej z jakimiś tam społecznie nadanymi tzw. niedoskonałościami. Trudno, spróbujmy pokonać lingwistyczne ograniczenia i dotrzeć do sedna bardzo ważnego, choć zaskakującego przekazu. Każde ciało ma taką samą rację bytu. I stare, i młode. I szczupłe i grube (przestańmy raz na zawsze zastępować to słowo eufemizmami, jakby „gruby” był czymś obraźliwym). To z bliznami i to z lśniącą skórą. Oraz wszystkie pomiędzy. Nie zgadzasz się z tym? Zanim spróbujesz zwalczyć kolejną dziewczynę, która „miała odwagę” (to też zabawne) wrzucić swoje „niedoskonałe” zdjęcie na Instagram, zastanów się, dlaczego chcesz to zrobić.
Od pewnego czasu z ogromnym zainteresowaniem obserwuję kobiety, które postanowiły wykorzystać media społecznościowe nieco inaczej niż w ostatnich latach się utarło i zamiast filtrować rzeczywistość, pokazują rzeczy takimi, jakimi są. Niby wszyscy to znamy z własnego doświadczenia, a jednak człowieka coś rusza, gdy widzi zaczerwienioną twarz czy podkreśloną promieniami słońca „skórkę pomarańczową”. Wśród obserwowanych mam Rianne Meijer, dziewczynę z Amsterdamu, która fenomenalnie potrafi zestawić rzeczywistość z instagramową kreacją. I bardzo chętnie sama demaskuje zachowania, do których powoli zaczęliśmy się przyzwyczajać. Jest i Mik Zazon – to właśnie ona zapoczątkowała akcję #normalizenormalbodies. Na swoim Instagramie dzieli się własnymi doświadczeniami, w tym bojami o idealne ciało, a także na przykład okładkami wymyślonego magazynu Real Bodies, które przeciwstawia z tym, z czym przyszło jej się mierzyć w okresie dorastania. Mamy też polski akcent, jest nim Ciałopozytyw, konto prowadzone przez Kayę Szulczewską. „Zbuduj pozytywną relację z ciałem. Naucz się szacunku dla ciał i wyborów innych” – zachęca. A pod zachętą mnóstwo zdjęć i historii jej czytelniczek (i czytelników!), inspirujących, fascynujących i prowokujących do myślenia. Z tymi zaledwie trzema kontami Was dziś zostawię, ale jeśli chcecie podzielić się własnymi ulubieńcami, róbcie to śmiało.
Ciąg dalszy z pewnością nastąpi.
2 Comments
beata
Polecam jeszcze @ownitbabe – niemka mieszkająca w Kanadzie, która zmagała się z zaburzeniami odżywiania. Bardzo fajnie prowadzi profil.
Co do normalizacji – mam poczucie, że w ujęciu słowa „normalne” ciało, nadal mieści się jakiś kanon. Ciało zbyt grube, lub zbyt chude, nie będzie już normalne. Normalność to średnia, nieuwzględniająca skrajności. Lingwistyka, niestety, ale to język tworzy naszą rzeczywistość. Słowo „gruba” w swoim pierwotnym znaczeniu jest neutralne, ale bywa wypowiadane z pogardą jako obraza, dlatego moim zdaniem straciło swoją neutralność.
Sama mam mnóstwo kompleksów, z którymi uczę się żyć. Plus taki, że uwielbiam rozstępy i nigdy nie rozumiałam, jakim cudem ktoś uważa je za szpecące, ja je kocham, u siebie i u innych 🙂
Agata
Ja większości swoich niedoskonałości w ogóle nie zauważałam, dopóki ktoś mi na nie nie zwrócił uwagi.