O słowach i ich znaczeniu w okolicy lustra i nożyczek.

Mówi się, że człowiek uczy się komunikacji w związku. Pewnie tak. Ja nauczyłam się jej… u fryzjera. Jestem pewna, że znacie ten obrazek. O godzinie piętnastej wchodzicie do salonu fryzjerskiego, uzbrojone w bardzo konkretne oczekiwania. O godzinie siedemnastej z niedowierzaniem patrzycie w lustro i zastanawiacie się, jak szybko będzie można to naprawić. Oraz jakim cudem fryzjer nie wyczytał w Waszych myślach, o co chodziło. Gdy przyglądacie się temu, co zostawił na Waszej głowie, odkrywacie, że zrealizował dokładnie to, co przekazałyście słowami. Słowa jednak maja to do siebie, że potrafią być różnie interpretowane. Dziś wiem, że każdą niekorzystną zmianę miałam na głowie na własne życzenie. No dobra, oprócz jednej, gdy pani się uczyła i ręka jej zadrżała nie wtedy, gdy trzeba. Choć miałam wtedy dwadzieścia lat, płakałam rzewnymi łzami. Ale poza tym… moja bardzo wielka wina.

Photo by Guilherme Petri on Unsplash

Zaczęło się standardowo, pod koniec podstawówki, gdy do sklepów weszły tzw. szamponetki. Ileż w nich było obietnic! Złoty kasztan, oberżyna, a przede wszystkim świetlisty blond. Efekt? Marchewka, gencjana i miedziane przewody elektryczne. Dlaczego nikt nie nadał im takich nazw? Z pewnością pozwoliłoby to uniknąć błędów młodości… Trudno, przez całe liceum niczego się nie nauczyłam i eksperymentowałam z nimi, aż w końcu straciłam cudowny odcień mysiego blondu wyniesiony z dzieciństwa. Postanowiłam więc zrobić pasemka – już pod okiem specjalisty. I pierwszy raz od szóstego roku życia, zaraz po maturze udałam się do fryzjera. 

Najpierw, by obciąć włosy, bo wcześniej przecież byłoby nieszczęście, niezdane egzaminy, brak wykształcenia i koszmar każdej pani Dulskiej. Niby nie wierzę w przesądy, a włosów przed maturą nie ruszałam ani o centymetr. Pan fryzjer ciachnął je równo, do ramion, po czym zrobił dwa jasne pasma nad czołem, tak jak chciałam. Marząc wówczas o tym, by mieć na głowie coś w stylu Ginger Spice (na szczęście bez cynamonowego odcienia). Cóż… nie pasowały mi wcale, oddzielały się od reszty dokładnie tak, jak miały (bo przecież wypowiedziałam ten pseudonim w tym celu), stwierdziłam, że jakoś z tym przeżyję i więcej do tego partacza nie pójdę. 

Gdy parę miesięcy później chciałam odtworzyć kształt fryzury, który mi nadał, nieopatrznie powiedziałam pani fryzjerce, że chciałabym, aby włosy z tyłu się podnosiły. No i podniosły się, bo wycieniowała mi je niemal do gołej skóry… A wcześniej podnosiły się na sobie, obcięte równiutko, jak kosiarką, bo po prostu miałam ich dużo. Skąd mogłam wiedzieć… I taka podgolona chodziłam jak siedem nieszczęść, czekając wiele miesięcy, by pół głowy odrosło… 

Potem zamarzyłam o ciemnym brązie… z drogerii… Wyszły czarne. A potem zamarzyłam o powrocie do naturalnych i poszłam na tzw. „zdjęcie koloru”. W związku z czym przez następne dwa lata schodziłam z rudości. I tak dalej, i tak dalej… 

Przygody z fryzurą, która nie chciała się ułożyć, trwały jeszcze latami. Kolory też miewałam różne, od czarnego po platynowy blond (przy mojej urodzie – koszmar). Ten ostatni powstał oczywiście na moje własne życzenie (dodam, że profesjonalnie i na najwyższym poziomie), spełnione okazało się tak straszne, że jeszcze tego samego dnia położyłam własnoręcznie farbę w odcieniu popielatego ciemnego blondu. I tak skończyłam, z grecką zieloną oliwką na głowie…

I wtedy stał się cud, bo znalazłam odłożone na niewiadomą przyszłość zaproszenie do salonu Hair Emergency, prowadzonego przez Konrada Kłosa. Wierzcie mi, ten tekst nie jest kupiony, ten tekst wynika prosto z serca, powstał z wdzięczności i swego rodzaju (platonicznej, oczywiście) miłości. I Konrad mnie uratował. I żadna złotówka, którą u niego zostawiam, nigdy nie będzie stracona. A tanio nie jest.

Dawno temu pewien pan, który ratował mój stary komputer przed nieuniknionym, zwykł mawiać, że ludzi biednych nie stać na tanie rzeczy. Ja myślę, że nikogo nie stać na tanie rzeczy, bo jak podliczę, ile wydawałam na fryzjera, a potem ratowanie pozostałości na mojej głowie, plus marnej jakości farby niszczące włosy, plus swego rodzaju wizerunkowe upokorzenia, a ile wydaję teraz i na ile te efekty starczają, to nie ma porównania. Pierwsza wizyta mnie zaskoczyła, bo Konrad dokładnie przyglądał się moim włosom przed dłuższy czas, zanim w ogóle zaczął coś proponować. A potem bardzo długo rozmawialiśmy, czego tak naprawdę na tej głowie oczekuję. I co on może zaproponować, żebym jak najmniej czasu musiała swojej fryzurze poświęcać. I odratował tę nieszczęsną oliwkę. I podciął mnie tak, że miałam spokój na trzy miesiące z kawałkiem. Zasugerował przy okazji odpowiednią pielęgnację, wcale nie jakąś czasochłonną. Pokazał też, jak suszyć włosy, żeby dobrze się układały. I do zobaczenia za jakiś czas.

Od tamtej pory widujemy się kilka razy w roku, jestem strzyżona równiutko, bez żadnych kombinacji. No i przykrywamy te moje zestresowane siwe pasma, udając, że rozjaśniło je wakacyjne słońce. Jestem szczęśliwa, bo wreszcie po wyjściu od fryzjera przestałam wyglądać „jak prosto od fryzjera” – a nie znosiłam tego szczerze. Wyglądam po prostu jak ja. Tylko może ciut porządniej uczesana. 

Jeśli jesteście właśnie w kryzysie i sami nie wiecie, co na Waszej głowie się znajduje, polecam Wam Hair Emergency z całego serca. Przyjmą Was Konrad i Filip, i zrobią porządek, jakiego wcześniej nie znaliście. 

Leave a Reply