Jak kupuję vintage? Praktyczny poradnik cz. 2

W lipcu na blogu ukazał się tekst, który szybko wskoczył do piątki najpopularniejszych, a mianowicie pierwsza z wielu części poradnika, w którym opisuję swoje sposoby na vintage. Niestety – to również wiem z doświadczenia – im więcej podam do publicznej wiadomości, tym trudniej mi będzie w kolejnych poszukiwaniach. Bo wiedzą dzielę się nie tylko z poszukiwaczami skarbów, lecz także z tymi, którzy skarby wyprzedają. Od kiedy to robię, zauważyłam spory wzrost cen ubrań marek, które jeszcze do niedawna mało komu coś mówiły. Zdaję sobie sprawę z tego, że szerząc świadomość na ich temat, jednocześnie przyczyniam się do wzrostu ich wartości.

Wnętrze jednego z najlepszych butików Vintage w Warszawie, sklepu Między Nami na Brackiej 20.

Jeszcze rok temu, gdy wspomniałam o dżinsach niemieckiej marki Closed, które upolowałam w second handzie w Berlinie, ze zdumieniem odkryłam, że na Vinted chodzą po 15zł, a na Farfetch po około 800 zł. Not anymore, że tak się międzynarodowo wyrażę. Model „Pedal Pusher” z genialnym karczkiem w stylu lat osiemdziesiątych niestety podrożał drastycznie. Nie biorę na siebie całej za to odpowiedzialności, ale śmiem podejrzewać, że mogłam się częściowo do tego przyczynić. Podobnie jak do wzrostu liczby ubrań z metką Jackpot – niestety tu smutek, bo one pochodzą z obecnych kolekcji (łatwo je rozpoznać, na metce stoi „Collection by Jackpot” zamiast „Jackpot” solo czy „Jackpot by Carli Gry”), które nie mają nawet jednego procenta uroku tych, z których marka była znana przed dwudziestu (i więcej) laty. 

A nie ma co się oszukiwać, cena w takich poszukiwaniach odgrywa ogromną rolę. Nigdy nie zapomnę swojego zdziwienia, gdy po przeprowadzce do Brukseli wybrałam się szlakiem polecanych przez znajomych sklepów vintage (one wciąż istnieją, wystarczy odejść w praktycznie każdą uliczką od Grand Place, jeśli akurat jesteście w pobliżu). Szczególnie jeden sklep zrobił na mnie wrażenie. W ofercie miał mnóstwo starych oryginalnych kolekcji Adidasa. Takich z lat siedemdziesiątych, głównie do tenisa. Ale ceny…? Ceny mnie znokautowały, nie rozumiałam, jak stare buty mogą kosztować więcej niż nowiutkie z pobliskiego Foot Lockera (ach, ten początek multibrandów…). Podobne zdziwienie ogarnęło mnie, gdy za piękną skądinąd spódnicę vintage miałam zapłacić 20 euro. Oczywiście wtedy wolałam pójść do Zary. Dziś, po siedemnastu (!) latach od tamtego momentu rozumiem już, skąd wysokie kwoty używanych ubrań. Tym bardziej, że zwykle płacimy nie tylko za ubranie, ale również za zdolności prowadzącego sklep vintage czy nawet tak przyziemne historie jak wynajem miejsca czy opłacenie domeny i utrzymanie sklepu internetowego. Wiadomo. 

Nie będę ukrywać, że jako poszukiwaczka vintage liczę na niewiedzę sprzedających. Brutalne? Być może. Sama świetnie orientuję się w markach, które kiedyś miały wspaniałą jakość albo które już zniknęły z rynku (zresztą pierwsza część przewodnika właśnie o nich była). Liczę na to, że sprzedający orientować się nie będą, a ponieważ marzą głównie o tym, by pozbyć się zalegających ciuchów, wilk będzie syty i owca cała. No i cena – satysfakcjonująca. I często nieprzystająca do jakości w odwrotny sposób niż w sieciówkach. No bo kaszmirowy sweter za 50 zł to naprawdę jest coś. Poza tym dzięki temu, że za rzecz płacę mniej, nie mam oporów, by wydać ciut więcej na jej „remont”. I tu przechodzimy do sedna. Bo dziś chciałam opowiedzieć o kilku patentach na odświeżanie czy nawet ratowanie pięknych rzeczy, nadgryzionych nieco zębem czasu. 

Po pierwsze: niech nas nie zniechęcają brakujące guziki czy popsuty suwak. To wszystko można wymienić albo nawet przyszyć samemu (a jaką radość będziecie mieli przy wyborze nowych guzików w pasmanterii!). Podobnie ma się sprawa z podszewką. Jeśli jest zużyta, delikatnie mówiąc, z pomocą krawcowej bez problemu wszyjecie nową. Dziury? Cerowanie jest znów modne, przyjrzyjcie się japońskiej (a jakże) sztuce sashiko. Gwarantuję, że będziecie szukać dziurawych ubrań. 

Po drugie: forma. Ja z każdej rzeczy wypruwam poduszki. Być może znaczy to tylko tyle, że trafiam głównie na ubrania z lat osiemdziesiątych, które chyba od poduszek zaczynały być szyte, he he. Ale też szyję mam dosyć krótką i z poduszkami wyglądam jak wujek Fester z „Rodziny Addamsów”, gdy szykował się na ślub, ewentualnie przegięty model Balenciagi. Jednego i drugiego wolałabym uniknąć. Jeśli bezskutecznie szukacie szortów w panterkę, kupcie po prostu długie spodnie i obetnijcie nogawki. To samo robię z długimi rękawami sukienek. Muszę mieć krótkie, co najwyżej sięgające do łokcia. Inaczej czuję się jak pensjonarka.

Po trzecie: jakość. Stacjonarnie jest lepiej, bo możemy dotknąć materiału i sprawdzić jego skład. W przestrzeni internetowej najbardziej doceniam te miejsca, które dokładnie opisują nie tylko wymiary, ale bez problemu podają, z czego rzecz jest zrobiona. Poliestrom vintage lepiej powiedzieć „nie”, chyba że są z kategorii odzieży sportowej czy wierzchniej – ciężko znaleźć puchówkę, która nie będzie z poliestru. No i jednak chyba chodzi nam o to, by nie przemoknąć. Jeśli śnieg czy deszcz nam niestraszne, szukajmy czystej wełny. Kaszmiry vintage są znacznie lepszej jakości niż te oferowane wręcz masowo (a tu w dodatku często nie mamy pojęcia, czy powstały etycznie).

Po czwarte: pielęgnacja. Nawet na podstawie zdjęcia jesteśmy w stanie stwierdzić, czy np. wełniany sweterek nie został przypadkiem wyprany w pralce na wysokich obrotach. To zresztą ból większości klientów masowych second handów, które towar biorą bezpośrednio z sortowni. Zwykle dezynfekcja równa się poważnym uszczerbkom tych wszystkich szlachetnych włókien, które wymagają na co dzień delikatnego traktowania. I zwykle ratunku już nie ma, więc niech nas nie skusi sam skład, sprawdzajmy jeszcze, jak się rzeczy mają. 

Po piąte: zapach. Bardzo bym nie chciała poruszać tego tematu, bo jestem na zapachy szczególnie wrażliwa, a na naftalinę to mam chyba alergię. Wszystko przez te ohydne kulki na mole, które moja babcia wrzucała do każdej szafy (a mole i tak były). Zostawiła po sobie pełno pięknych rzeczy, które są niestety przesiąknięte tym zapachem na zawsze. W przypadku niektórych znalezisk vintage wystarczy porządne wietrzenie czy obecność suszonej lawendy w pobliżu, ewentualnie pralnia chemiczna (zapach naftaliny zamienimy wtedy na zapach chemikaliów), niektóre niestety charakterystycznego zapachu nigdy nie stracą. Warto mieć to na uwadze. Musi być jakieś ryzyko w tej przyjemności. Kupując przez internet, nie krępujmy się zapytać, czy dana rzecz nie pachnie przypadkiem mało zachęcająco. Sprzedający ma obowiązek odpowiedzieć zgodnie z prawdą. 

I po szóste: świadomość. Owszem, zdarza się cud raz na jakiś czas i możemy trafić na ciuch nieużywany, z nieodczepioną metką. Zwykle jednak kupujemy rzeczy, które już ktoś nosił. Bądźmy przygotowani zatem, że dżinsy czy sztruksy mogą mieć wypchane kolana, że białe koszule będą odrobinę poszarzałe, a t-shirty sprane. Mogą nas czekać dziurawe kieszenie płaszcza, popruty szew przy suwaku sukienki czy wyrobione dziurki na guziki. To wszystko da się w pewnym stopniu naprawić, najważniejsze to nie oczekiwać niemożliwego. 

Ciąg dalszy, oczywiście, nastąpi.

P.S. Tekst pierwotnie był częścią mojego newslettera, subskrybenci dostali do niego dostęp już wcześniej. Jeśli jeszcze się nie zapisaliście, zachęcam, póki są miejsca. Co poniedziałek wysyłam treści, których nie znajdziecie nigdzie indziej, a tylko część z nich trafia w późniejszym czasie na blog. Jak to zrobić? Na górze strony znajdziecie przycisk „Zapisz się”. Podajecie adres mailowy, potwierdzacie w wiadomości, która do Was przyjdzie i gotowe. W każdej chwili możecie się z niego wypisać, do czego również zachęcam, by nie blokować miejsca innym, bardziej zainteresowanym.

Leave a Reply