Harel po berlińsku cz. 5. Z dystansem.

To miał być przewodnik wakacyjny. Radosny, pełen nowych miejsc pełnych inspirujących ludzi, z całym pakietem lokalizacji koncertowych i klubowych, a dla prawdziwych orłów – karaoke. Cóż, od momentu, gdy plan ten powstał, zmieniło się praktycznie wszystko. Owszem, do Berlina pojechałam, postanowiłam jednak zebrać coś zupełnie odwrotnego. Czyli zorganizować Wam taki spacer, który będziecie mogli odbyć w samotności, ewentualnie w towarzystwie najbliższych, większość czasu spędzając na zewnątrz. Obecnie nie tylko każda podróż jest ryzykiem, ale potencjalnie każde wyjście z domu. Chciałabym się mylić i chciałabym z czystym sumieniem móc napisać „nie dajmy się zwariować”. Temat zawieszam, zostawiając Was z Berlinem pandemicznym, lecz jak najbardziej możliwym do zobaczenia. Mając nadzieję, że w kolejnym przewodnik zrealizuję swoje pierwotne założenia.

Księgarnia Do You Read Me? opisywana w poprzednich przewodnikach

Shakespeare & Sons. Oraz Fine Bagels. Czyli księgarnia i piekarnia w jednym miejscu. Swoje początki ma w dzielnicy Vrsovice w czeskiej Pradze, berlińska filia pojawiła się w roku 2011. Przesiadywanie w środku i przeglądanie książek nie jest najlepszym zajęciem na najbliższe tygodnie, ale nie ma tego złego. Książki, podobnie jak jedzenie, można brać na wynos. Szekspir mieści się przy Warschauer Strasse, gdy pójdziecie dosłownie kawałek w stronę Karl Marx Allee (nie dochodząc do niej) i skręcicie w dowolną ulicę w prawo, na 100% traficie na jakiś świetny second hand. Więcej było o tym w moich poprzednich przewodnikach. Ale niech Was własne nogi i oczy poprowadzą tym razem.

Brammibal’s Donuts. Zaczęło się pięć lat temu od sprzedaży mobilnej na różnych imprezach i targowiskach. Dziś to sieć w sześciu lokalizacjach, wciąż rozwijająca się i wciąż poszukująca nowych rąk do pracy. Ponieważ współpracują z lokalną (a jakże) palarnią kawy, Populus Coffee, można śmiało zamawiać pączki z kawą w komplecie, bez ryzyka, że spotka nas koszmar rodem z Donkin’ Donuts. No i najważniejsze. Brammibal’s są wegańskie. W pełni. A jeśli akurat będziecie coś świętować, możecie u nich zamówić paczkę z życzeniami… do zjedzenia. Chyba muszę tam skoczyć w okolicach swoich urodzin.

Fendricks i kolejne najlepsze bułeczki cynamonowe na świecie. W celu ich konsumpcji należy udać się do dzielnicy Steglitz. Niestety nie mogę zagwarantować pustki jak na poniższych zdjęciach, mamy jednak do dyspozycji ogródek. Jeśli odpowiednio się ubierzemy, to nawet w deszczową pogodę nic nam się w nim nie stanie.

A w okolicy takie historie. Czyli nagle przenosimy się do Londynu, by za chwilę spotkać się z UFO! Steglitz jest warte zarezerwowania całego dnia, bo to istne miasto w mieście. Ze swoim ratuszem, ulicą handlową i różnymi nietypowymi atrakcjami. A wśród nich kultowy Bierpinsel, czyli przedziwna wieża, powstała w 1972 roku z myślą o gastronomii (w latach osiemdziesiątych mieścił się tam jeden z pierwszych barów sałatkowych). Od 2017 roku znajduje się na liście berlińskich zabytków. Obecnie są na nią różne plany (przestrzeń coworkingowa, kawiarnia), ale póki co stoi niedostępna, jednak zawsze gotowa godnie pozować do zdjęć.

Nieopodal, w tej samej dzielnicy, znajdziemy spory kawałek południowoafrykańskiej kultury. Skarby, głównie kulinarne, choć nie tylko, kryją się w Outer Africa, będącym połączeniem sklepu i knajpki. Jest spora szansa, że trafimy na dzień, w którym gotują wyjątkowe, lokalne specjalności. Ostrzegam, raczej dla mięsożerców (bułeczki z boerewors, słone ciasta z mięsnym nadzieniem). Ale to też ciekawa opcja zakupowa, ja uwielbiam półki zastawione towarami, które absolutnie nic mi nie mówią. A może nawet i mówią, ale w fascynującym języku.

O dzielnicy Hansaviertel już pisałam nie raz, ale nie miałam jeszcze okazji zaprezentować jej fragmentu z niezwykłymi domkami jednorodzinnymi, które zaprojektował Arne Jacobsen (tak, ten od słynnego fotela Egg). Możemy sobie zrobić spacer przez park Bellevue (zerknąć przy okazji na zamek o tej samej nazwie) do Tiergarten. A tam kierujmy się wprost do…

Cafe am Neuen See. Niech mnie mieszkańcy Berlina poprawią, jeśli się mylę, ale wg mojej wiedzy ogród restauracyjny działa przez cały rok. Przestrzeń jest spora, w niepogodę można usiąść w środku, tracąc jednak szansę na widok z jeziorem w roli głównej. Uwaga, to miejsce powstało ponad sto lat temu, dokładniej w 1896r. Czy wówczas podawano tak wspaniałą pizzę i placki alzackie? O śniadaniach nawet nie wspominam, bo łza tęsknoty w oku się kręci (serwowane są od godziny 9 rano, co idealnie współgra z wcześniejszym spacerem po Hansaviertel – najgenialniej bowiem dzielnica wygląda w świetle porannym).

Zakupy? Ciężko sobie tego odmówić, odkrywając takie miejsca jak Outofuseberlin. Mówić o nich second hand to zdecydowanie za mało. Naprawdę dawno nie widziałam tak doskonale skomponowanego asortymentu. W dzielnicy Mitte, przy Neue Schönhauser Strasse znajduje się ich pop-up. Ciężko go znaleźć, ponieważ mieści się w… sklepie H&M. Na samym jego końcu, zaraz obok maleńkiej kawiarni. A za kawiarnią mamy piękny ogród, w którym możemy sobie swobodnie kawę wypić. Ceny w Outofuseberlin zwalają z nóg, przyznaję. Ale też dają pojęcie o tym, jaką wartość osiąga vintage. A jeśli są osoby, które chcą tyle a tyle zapłacić, nic nam do tego. Przedsięwzięcie podziwiam tym bardziej, że na co dzień obserwuję na Instagramie pomysłodawców: Sissi i Pata. Są prawdziwymi poszukiwaczami skarbów. Prowadzą nawet usługę wyszukiwania specjalnych zamówień na meble czy ubrania z minionych dekad. Miło poznać przyszłość, która tak pięknie korzysta z przeszłości.

Nietypowe pamiątki przywiozłam w tym roku. W związku z naprawdę maleńką walizką (jestem tak dumna z systemu pakowania, który opracowałam w zeszłym roku, że chyba w końcu go tu opiszę), sięgnęłam po… herbatę. Unter den Linden to jedna z najcudowniejszych mieszanek z kolejnego kultowego miejsca: Paper & Tea. Znajdziecie tam dosłownie wszystko do parzenia i picia herbaty, a opakowania są tak wspaniałe, że nawet zagorzałą fankę kawy udało się im omamić.

Ciekawy patent zaobserwowałam w sklepach w ogóle. Jak kontroluje się limit osób? Przy wejściu znajdują się różnego rodzaju gadżety. W jednym sklepie będą to koszyczki, w innym zawieszki, w jeszcze innym wieszaki. Jeśli któryś jest wolny, bierzemy i wchodzimy do środka. Jeśli nie, czekamy, aż się zwolni (najpierw jest dezynfekowany). Dzięki temu nie ma opcji, żeby weszło więcej osób niż jest to dozwolone. Maseczki są obowiązkowe i nie ma tu żadnej dyskusji. Podobnie zresztą w komunikacji miejskiej. Nie zachęcam do dyskusji o tychże, bo temat wciąż jest kontrowersyjny. Ja respektuję nakazy, tak jak pisałam na początku, mając ogromną nadzieję, że okaże się to przesadą. Ale póki nie jest to jasne, wolę dbać o innych i z szacunku dla nich się nie buntuję. Po prostu staram się unikać miejsc, w których musiałabym nosić maseczkę dłużej niż dam radę (czyli jakieś pięć minut, he he). Sceptykom nie polecam prób omijania tego nakazu. To się Wam po prostu nie opłaci, kary są absurdalnie wysokie.

Jedyne duże miejsce, jakie odwiedziłam, to sklep flagowy Muji, który otworzył się na Ku’dammie. Głównie ze względu na dział z książkami oraz… spożywczy. Kawę i lody mochi bierzemy na wynos. Cóż to takiego, to drugie? To kluseczki ryżowe nadziewane lodami. Japoński letni klasyk, który jadłam pierwszy raz w życiu. Nie mam pewności, czy będą serwowane jesienią, ale trzymam za to kciuki. Berlińskie Muji ma cztery kondygnacje, zarezerwujcie sobie na nie trochę czasu. No i tradycyjnie: polecam odwiedzać jak najwcześniej, dzięki temu unikniemy tłumów.

Polecam też się po prostu zgubić. Tak mi się zdarzyło poznać Prenzlauer Berg, wybierałam się zupełnie gdzie indziej, ale pomyliłam kierunki. Im lepiej poznaję Berlin, tym większego nabieram przekonania, że tam nie ma nieciekawych miejsc. Każde ma w sobie coś charakterystycznego, każde może i zachwycić, i lekko zaniepokoić. Poniżej przedmioty tego pierwszego. Niepokoju unikamy jak możemy. Unikamy również typowych turystycznych atrakcji jak Wieża Telewizyjna, bunkry, pchle targi (niestety…) oraz… Berghain. Chociaż ten ostatni zamienił się (chwilowo lub nie) w galerię sztuki.

A na koniec akcent muzyczny: hotel nhow Berlin. To jedyne ze znajomych mi miejsc, w którym room service dostarczy nie tylko jedzenie, ale również… gitarę lub keyboard. O każdej porze dnia i nocy. Na miejscu jest też studio nagraniowe, a każda winda ma specjalnie ułożoną playlistę (i bynajmniej nie jest to standardowa „muzyka do windy”). Miejsce jest oczywiście przyjazne psom, do wynajęcia są specjalne pokoje, na stałe wyposażone w psie posłanko i miseczki. Hotel ten warto obejrzeć, bez względu na to, czy planujemy tam nocleg. Zaskakujące wnętrza, niebezpieczne natężenie koloru różowego plus mnóstwo muzycznych odniesień, a na zewnątrz kawał solidnej architektury zawieszony nad Szprewą.

Ciąg dalszy nastąpi. Wcześniejsze przewodniki linkuję jak leci: pierwszy, drugi, trzeci, czwarty. Gorąco polecam też zaobserować hashtag #harelinberlin na Instagramie, tam na bieżąco dodaję wszystkie odkrycia.

1 Comment

  • Katarzyna
    Posted 7 października 2020 15:56 0Likes

    Ja bym bardzo prosiła o wpis na temat systemu pakowania. Warto podpatrzeć czyjeś dobre pomysły. A przewodnik jak zawsze super zwłaszcza, że Berlin to moje chyba ulubione miasto. Muszę tam zaglądać przynajmniej raz w roku. I zawsze znajduję coś nowego.

Leave a Reply