Zrób to sam.

Zaczęło się. Dzień coraz krótszy, pogoda coraz mniej przewidywalna, buciory, którym błoto na spacerach z psem niestraszne itd. Przyznam się Wam do czegoś. NIE jestem „jesieniarą”. Nigdy nie byłam i nigdy nie będę. Jedyny punkt jesieni, który lubię, to te wszystkie wrześniowe numery magazynów mody, które od lat obiecują nowe, lepsze jutro (to trochę jak w takim zabawowym związku: wiesz, że to tylko takie gadanie, ale z drugiej strony po prostu to lubisz, nie spodziewasz się cudów, tylko dobrej zabawy). Owszem, mam w szafie trochę ukochanych płaszczy, na które właśnie przyszła pora. Wszelkie botki, kowbojki czy później zimowe „kłapcie” też są w porządku. No i warstwy – po sezonie, w którym jedna sukienka robi wszystko, faktycznie to miła odmiana i nawet delikatne wyzwanie.

W skrócie: nie będę się z jesienią kłócić, musi nadejść, ale na moje szczęście musi też odejść. Wiecie, co najbardziej mnie w niej wkurza? Zapadający coraz wcześniej mrok. Jestem bowiem człowiekiem na baterie słoneczne. Właśnie poznaliście moją największą tajemnicę. Gdy baterie nie zostaną naładowane, działam w trybie awaryjnym. Ponieważ jednak model, który reprezentuję, ma już cztery dekady, zdążyłam dobrze poznać jego funkcje oraz alternatywne sposoby zasilania. Jednym z nich są… robótki na drutach.

Jakkolwiek retro czy wręcz babciowo by to nie brzmiało (z całym szacunkiem dla babć, nawet tych złośliwych), w robótkach ręcznych jest nasza przyszłość. To się nie zmieni z dnia na dzień, wiadomo, ale wzbierająca fala całkowicie nowych i nierzadko bardzo młodych fanów tychże, pozwala mi sądzić, że solidna część pokolenia Z oraz tego po nim, którego jeszcze nie nazwaliśmy, będzie je traktować jak nieodłączną część życia. Po refleksji odnośnie pozbywania się rzeczy, korzystania z gotowych zasobów czy naprawiania przychodzi kolejny krok: zrób to sam.

Miałam to szczęście, że w programie mojego nauczania podstawowego figurowały tzw. ZPT, czyli zajęcia praktyczno techniczne. Szczęście podwójne, bo przez osiem lat szkoły trafiałam tylko i wyłącznie na nauczycieli z prawdziwą pasją, którzy fenomenalnie potrafili przekazywać swoje umiejętności. Myślicie, że origami nauczyłam się w Japonii? Albo że haft krzyżykowy  w moim CV jest wynikiem jakichś skomplikowanych kursów? Potrafię szyć ręcznie, cerować, haftować, tworzyć makramy, mereżki, pleść bransoletki, wiązać ozdobne węzły, składać papier i – oczywiście – robić na drutach. I nie byłam w żadnej żeńskiej szkole z internatem rodem z romantycznych książek. To była surowa i dosyć charakterna podstawówka, w której  człowiek poza zajęciami głównie walczył o przetrwanie (w siódmej klasie postanowiłam się uratować i z pomocą rodziców przeniosłam się do innej, bardziej cywilizowanej szkoły – ZPT również były  tam na najwyższym poziomie). Wiadomo, program nauczania powinien iść z duchem czasu, ale naprawdę nie rozumiem, dlaczego akurat te zajęcia zostały ze szkół wycofane.

No i słyszę: „Bo ty jesteś taka zdolna, a ja mam dwie lewe ręce”. A chciałabym raz na zawsze ustalić, że zdolności niewiele tu mają do czynienia. Praktyka i technika, jak w tytule przedmiotu, szanowni Państwo. Nic samo nie przyjdzie, trzeba się podszkolić. Złote mamy czasy w tej kwestii, ponieważ z pomocą internetu sami sobie możemy takie zajęcia zorganizować. Jeśli chodzi o druty, mam dwie strony, z których aktualnie się uczę: We Are Knitters i Wool And The Gang. To konkurencyjne społeczności, zbudowane w bardzo ciekawy sposób. Obydwie stawiają na edukację, u jednej i drugiej można się zaopatrzyć w niezbędny do pracy sprzęt oraz gotowe wzory. Chcesz nowy sweter? Fantastycznie. Jest jeden haczyk: musisz go sobie zrobić. A możliwości są obłędne i przyznam, że to właśnie dzięki tym stronom zapragnęłam rozwijać swoje podstawowe dziewiarskie umiejętności. Dokładnie dwa dni temu przejrzałam zapasy włóczek i stwierdziłam, że pora je uzupełnić. Z pomocą przyszła lokalna pasmanteria, powyższe motki to tylko skromny początek. Jak mi minął weekend? 

I powiem Wam, że dawno nie weszłam w nowy tydzień tak zrelaksowana. Telefon poszedł w odstawkę, kto czegoś ode mnie chciał na Instagramie, musi się uzbroić w cierpliwość, bo będę dopiero teraz nadrabiać zaległości. Wróciła też myśl, by jednak robić sobie weekendy wolne od internetu. Trochę o tym zapomniałam, w natłoku różnych dobrych pomysłów, które chcę oczywiście jak najszybciej realizować. Przed nami jeszcze kawałek (prawdopodobnie większy) dziwnego czasu i przymusowej izolacji. Warto znaleźć sobie coś, co myśli nieco odwróci od tematu przewodniego i skieruje na mniej uczęszczany, spokojniejszy tor.

Na koniec jeszcze jeden ogromny plus takich życiowych przedsięwzięć. Naprawdę można w końcu zrozumieć ceny tych ręcznie powstających dziewiarskich projektów. Robiąc szalik zastanawiałam się nawet przez chwilę, czy by nie wydziergać paru więcej na sprzedaż. Ale gdy pomyślałam, ile one są dla mnie warte, policzyłam godziny przyjemnej, lecz jednak pracy, nagle stwierdziłam, że kwoty, które proponują nam chociażby polskie marki jak Roboty Ręczne, Berenika Czarnota czy Szymańska Knitwear, są i tak niezwykle okazyjne. Do zapamiętania.

P.S. Po więcej inspiracji zapraszam na tablicę „Knitting is the new yoga” na moim Pintereście. Tak, tam też się udzielam i to całkiem aktywnie!

P.S.2. Tekst pierwotnie był wysłany jako newsletter do moich drogich subskrybentów. Jeśli chcecie mieć wcześniejszy dostęp do moich tekstów oraz czytać teksty, których nie będzie nawet na blogu, zachęcam do zapisania się w okienku na samej górze.

1 Comment

  • Kasia
    Posted 31 października 2020 00:03 0Likes

    Ha! I ja również wróciłam pamięcią do ZPT, zakupiłam druty oraz islandzką włóczkę i zaczęłam od szalika. Wieki minęły od kiedy ostatni raz dziergałam, więc na razie dość sztywno i topornie to idzie. Ale co tam:) Do Babci wybieram się na korki i będę śmigać. Ważne, że przy takim zajęciu głowa odpoczywa…

Leave a Reply