Na przestrzeni lat kilka razy zmienił mi się styl, zupełnie zmieniłam zwyczaje makijażowe, mocno też eksperymentowałam z fryzurą. Jednego nie ruszyłam nigdy: ulubionych perfum. Nawet gdy w życiu trwała rewolucja, ten jeden zapach zawsze mi towarzyszył, nigdy się nie znudził, nigdy nie przestał zachwycać. I jeszcze jedno, ważne: nigdy nie przestałam go na sobie czuć, a zwykle to jest głównym powodem chęci zmiany perfum.
Moje nie są wcale jakimś super alternatywnym czy niszowym tworem, powstały w roku 1997, stworzyła je Daniela Andrier (w późniejszym czasie zaprojektowała chyba wszystkie zapachy Prady, a sztuki perfumiarskiej uczyła się w domu mody Chanel). To Kenzo, Le Monde est Beau, komercja w czystej postaci, lecz jakże urzekająca.
Mają w sobie czarną porzeczkę, liście bazylii, łodygi pomidora, trochę mandarynki, tonki, odrobinę kwiatów (podobno to kwitnąca wiśnia i jaśmin). Poznałam je, jak klasyczna nastolatka, przemykając między półkami perfumerii w Empiku (to chyba jeszcze nie była Sephora) i udając, że psikam na papierek, gdy tak naprawdę spryskiwałam nimi nadgarstek, by cieszyć się zapachem na dłużej i marzyć, że kiedyś go kupię. Nie to, że nie mogłam sobie na nie pozwolić, bo wcześnie zaczęłam pracować i już w liceum miałam własny budżet, ale coś mi mówiło, że powinnam poczekać na specjalną okazję i sprezentować je sobie jako nagrodę. Tak się stało, gdy w 1999 roku dostałam się na wymarzone studia. Od tamtej pory Le Monde est Beau są ze mną przez cały czas.
Co było wcześniej? Niezwykle esencjonalny olejek paczuli kupowany w sklepach indyjskich, brzoskwiniowa woda toaletowa z Yves Rocher (wciąż mi smutno, że wycofali swoją owocową kolekcję) i pierwsze prawdziwe perfumy w życiu z duńskiego sklepu Jackpot (też je wycofali, w ogóle dla tych, którzy wycofują ulubione zapachy jest specjalne miejsce w piekle). A co jest teraz? Bo czasem zdarzają się odstępstwa od Kenzo, nie przeczę. Mam jedną zasadę: moje perfumy nie mogą być zbyt słodkie, cukierkowe i pudrowe. Nie przepadam też (delikatnie mówiąc) za tymi wszystkimi tworami, od których półki wręcz się uginają, a które pachną dokładnie tak samo. Szczerze mówiąc, z tych nowości zdecydowanie bardziej odpowiadają mi opcje męskie niż damskie. A uniseks to jest coś, co zmieniło moje życie na lepsze.
Wyjątkiem od tej słodkiej reguły jest zapach Diorissimo. To bukiet konwalii zamknięty w butelce. Mówi się, że były ulubionymi perfumami Diora, ale ponieważ powstały zaledwie rok przed jego śmiercią, podejrzewam przyjemną, lecz nieprawdziwą legendę (zresztą legenda ma przecież to do siebie, że prawdy w niej niewiele). Jeśli będziecie mieli okazję je powąchać, polecam gorąco. Nie jest to proste, bo flakonik prędzej spotkamy w internecie niż na półce. Ale jeśli lubicie konwalie, to nie ma się co zastanawiać. Warto.
Jakiś czas temu zakochałam się w wodach kolońskich Hermes, a w Eau de Citron Noir w szczególności. Pomyślane są uniseksowo właśnie, z moimi Kenzo łączy je cytrusowa nuta, więcej tu jednak męskości, no ale ponieważ pan Harel jest kobietą, wszystko się zgadza. Podobnym uczuciem darzę wersję rabarbarową, a ciut mniejszym tę z zieloną cytryną.
W międzyczasie wpadł mi w ręce flakonik Bal d’Afrique Byredo. Pewna wspaniała bliska osoba, która ma niezwykłe zdolności określania zapachów, stwierdziła, że jest on puchaty. I lepiej się tego nazwać nie da. Słodki, ale nieoczywisty, z elementami kolońskimi (zapewne wetyweria tak działa), jest jak kłębuszek waty cukrowej dla dorosłych (hmmmm, może taka wata cukrowa z kroplą torfowej whisky?). Nie wiem, czy będę do niego wracać w najbliższym czasie, ale na pewno go zapamiętam.

Rok 2020 z kolei to ogromna miłość do Michała Szulca i jego drugich już perfum, Sale Perfume 02 Ribes oud. Znów uniseks, znów czarna porzeczka, ale też coś przełamującego tę cierpkość, może trochę żywicy, a może sandałowiec? Jest też cytryna i paczula, czyli – wychodzi na to – moje ulubione składniki w nowej konfiguracji. Gdy dodam do tego rzecz najświeższą, czyli perfumy marki Molehill, które bazują na zapachu rzemiosła, czyli lekko zadymionej nuty skórzanej zestawionej z jaśminem, tonką i wanilią, odkryję wreszcie, że wystarczy zestawić ze sobą konkretne zapachy w którymś momencie pojawiające się w moim życiu, by stworzyć produkt, za którym będę gonić na koniec świata.
Na koniec odkrycie ostatniego tygodnia, czyli cały wachlarz zapachów polskiej marki yDe. Są one naturalne, wolne od okrucieństwa i zaskakujące. Opcji jest czternaście, ja przetestowałam cztery z nich. Tea without Sugar – wytrawna, intrygująca, zapadająca w pamięć. Catch me if you can – kwiaty z odrobiną… amolu. Brzmi średnio, ale wciąga. Amol to po prostu melisa, przełamująca kwiatową słodycz. Z kolei yDe 5 to liście pomidora i oczywiście one mnie zaczarowały kolejnym elementem ulubionych perfum – jakie to proste. I jeszcze yDe 2, powrót porzeczki, wanilii i drzewa sandałowego. Ze wszystkich czternastu zdecydowanie ulubiony.
Wnioski? Raczej ze mną w kwestii perfum nie zaszalejecie, jestem wierna i monotonna (monogamiczna?). A przygotowując ten tekst utwierdziłam się w przekonaniu, że nawet pozornie obce zapachy, które polubię, zwykle okazują się kolejną wariacją na temat tych dobrze znanych (przypadek Molehill najlepiej to zobrazował). Być może wierność wynika też z ogromnej potrzeby noszenia perfum, mogę zapomnieć nawet telefonu, ale gdy wyjdę z domu bez ukochanego zapachu, przez cały dzień mam wrażenie, że czegoś zapomniałam.