Fake Famous. Instagram kontra rzeczywistość.

„Influencerzy istnieją po to, byś czuł się gorzej, nie lepiej” – takie słowa padają w dokumencie „Fake Famous”, który właśnie pojawił się na platformie HBO. Zauważyłam, że reklamowany jest jako demaskujący oszustwa gwiazd mediów społecznościowych. Akurat w tej kwestii bym nie przesadzała, niczego nowego się nie dowiedziałam, kupowanie fanów wciąż jest na porządku dziennym i wciąż świetnie to widać. Dlaczego Instagram z tym nie walczy albo walczy nieskutecznie? Bo to się nie opłaca, co zresztą zostało w produkcji Nicka Biltona zostało jasno powiedziane. Bardziej zastanawia mnie inna rzecz. Jakim cudem tym ludziom nie przeszkadza, że większość ich obserwujących to gogolowskie „martwe dusze”? A jeszcze ważniejsze pytanie: jakim cudem nie przeszkadza to markom, które nawiązują z nimi współprace?

Fot. Harel

Sprawa jest przedziwna. 

Znam przypadki absurdalne, podobno jednak do pewnego stopnia zadziałały. Na przykład wyjazdy na własną rękę w terminie tygodnia mody, plątanie się w lokalizacjach pokazów (czasem nawet śledzenie tzw. ludzi mody, by owe lokalizacje poznać), wpadanie pod nogi fotografom, rejestrowanie wszystkiego na Insta Stories, by przed samym wejściem oznajmić, że pada nam bateria, więc relacji z Chanel nie będzie. Albo kupowanie biletów na to czy owo wydarzenie, by następnie serdecznie dziękować organizatorowi za zaproszenie. Organizator najczęściej przeciera oczy ze zdziwienia, podobnie jak firma PR, którą zatrudnił, by uniknąć przypadkowości w zaproszeniach. Albo czyszczenie własnej karty kredytowej u Diora i publiczne dziękowanie marce za tak szczodre prezenty. Zdarzali się stali bywalcy pierwszych rzędów dopiero po dłuższym czasie demaskowani jako oszuści. Jeśli zastanawiacie się, czy można opłacić fotografa mody ulicznej, by to właśnie nasze zdjęcia lądowały w najlepszych bankach zdjęć, a następnie w magazynach jako ilustracje najnowszych trendów, to odpowiedź jest prosta: tak, można. Wciąż też można kupić sobie obserwatorów, którzy nawet nie istnieją. I komentarze pisane przez maszyny. A jeśli chcemy podziałać uczciwie, możemy zapisać się do grupy wzajemnej adoracji i komentować sobie zdjęcia nawzajem w celu pobudzenia instagramowego ruchu czy zasięgów. Nieźle, co?

Czasem zaglądam na ich konta i podziwiam, naprawdę podziwiam, ile udało im się zbudować na kłamstwie. A może to ja żyję w przebrzmiałym świecie, który wciąż wierzy w autentyczność i małe, ale za to prawdziwe społeczności? Dawno dawno temu, pytana wielokrotnie, jak przebić się z blogiem, odpowiadałam zawsze tak samo: nie możesz zaczynać od takiego celu. Celem nie może być”przebicie się”, „zaistnienie w branży” czy sława. Celem jest przyjemność z pisania, robienia zdjęć i dzielenia się tym. Reszta przyjdzie sama. Wciąż tak odpowiadam, ale widzę, że ludzi interesuje tylko droga na skróty. Wg twórcy wyżej wspomnianego dokumentu, ogromny procent młodych ludzi pytanych o to, kim chcieliby być, gdy dorosną, odpowiada: influencerem. Ja mam bardzo nieprzyjemne dreszcze, gdy ktoś tak o mnie mówi. Jeśli mam wpływ, to nie dlatego, że chciałam go mieć, ale dlatego, że po prostu lubię się dzielić tym, co mnie fascynuje. I na pewno nie mam na celu sprawiania, by inni czuli się gorzej. Ba, od lat robię wszystko, co tylko mogę, żeby moi Czytelnicy (kobiety w szczególności) poczuli się wspaniale. Zawsze powtarzałam: nie ma sensu nikomu zazdrościć, bo to, co widzimy, czy to w mediach społecznościowych, czy nawet na żywo, to tylko wycinek życia. Przygotowany albo i nie. Na pokaz albo i nie. Ale to tylko kawałeczek. Nigdy nie wiemy, co kryje się głębiej. 

Nie wiemy też do końca, dlaczego ludzie decydują się kupować fanów. Dla pieniędzy? Wiadomo. Ale czy to nie jest etycznie wątpliwe? Jak się żyje ze świadomością, że cała nasza działalność do ściema? Czy kasa skutecznie zagłusza sumienie? Zostawiam Was bez odpowiedzi, za to z mnóstwem pytań. Temat powróci. 

Leave a Reply