Jak często zapominamy, że zmiana jest jedyną pewną rzeczą w życiu? W modzie – zawsze fascynująca i wyczekiwana. Poza nią? Lepiej nie mówić. Przypomniałam sobie niedawno w ramach miłego odstresowania serial, od którego poniekąd ten blog się zaczął, czyli „The O.C.”. Kiedyś – fascynacja garderobą bohaterek. Dziś – wnikliwa obserwacja czysto fizycznych wzorców, wprowadzających coś, co modnie nazywaliśmy w roku 2020 „dysonansem poznawczym” (zauważcie, nagle wszystko wywoływało w nas „dysonans poznawczy”, do znudzenia), a co na początku obecnego tysiąclecia praktycznie nie było wcale analizowane.
Otóż mamy grupę kobiet w różnym wieku. Od nastolatek po „stare” czterdziestki (czterdzieste urodziny jednej z bohaterek zostały przedstawione jako początek końca). Wszystkie mają tzw. „idealne figury”, czyli są bardzo szczupłe. Zostawię panie dojrzałe, po których raczej widać ostry wysiłek fizyczny. A nastolatki – chudzinki, smukłe jak gazele, jeszcze naturalnie niewyposażone w standardową porcję tłuszczu, która zwykle tu i ówdzie się pojawia. Oczywiście wątek rozsądnego stylu życia nie istnieje, wszyscy wcinają burgery, kawy z bitą śmietaną, a przede wszystkim bajgle na śniadanie. Ruchu z nielicznymi wyjątkami brak (raczej ruszają się faceci niż kobiety), do szkoły dzieci wożą się wygodnymi samochodami, a na imprezach wlewają w siebie litry zakazanego alkoholu. I wszystko ok, taki tryb życia może trwać bez konsekwencji przez wiele lat, nikomu nic do tego. Poza tym geny, sprawa podstawowa. Jedni są chudzi, inni grubi, a jeszcze inni ani tacy, ani tacy. Ale mieliśmy rok 2003 czy 2004, gdy wszystko było udawane i retuszowane, gwiazda na okładce magazynu nie miała prawa mieć ani jednego pora na twarzy, a każdą fałdkę natychmiast wygładzano. Czy wiedzieliśmy, że efekt końcowy to nieprawda? Czy przyjmowaliśmy tę rzeczywistość z telewizora czy gazety jako pewnik, bez refleksji?

I nagle świat obiegły zdjęcia Mischy Barton, odgrywającej kultową wówczas postać Marissy Cooper, na których wcale nie ma płaskiego brzucha czy smukłych kończyn, ale jest „zapuszczona” – jak to się wówczas chętnie mówiło. Czyli? Czyli wyszła z domu bez makijażu, nie upięła włosów w modny luźny koczek, a tu i ówdzie odłożyło się trochę tkanki tłuszczowej. Dlaczego? Bo jej ciało dojrzewało! Bo reagowało na takie czy inne paliwo. I nie oceniam, czy to truskawkowe „milkszejki”, klubowe rozrywki czy hormony, bo nic nam do tego. Co ważne, to wszystko było całkiem normalne. Naturalne! Bo w którymś momencie żegnamy się z ciałem nastolatki i wchodzimy w ciało kobiety. Nigdy z dnia na dzień. Ale zawsze nadchodzi moment, w którym zauważamy, że jest inaczej, niż kiedyś.
W roku, dajmy na to, 2006, gdy zewsząd bombardowały nas obrazki „idealnych” ciał, szczuplutkich it-girls i czternastolatek na wybiegach, mało która z nas miała w sobie na tyle zdrowego rozsądku czy pewności siebie, by nie zacząć się niepokoić. Sama Mischa dopiero w zeszłym roku zdradziła, jak wiele kosztowało ją zderzenie z rzeczywistością. Zderzyć, a może nawet rozbić, uprzejmie pomógł jej Perez Hilton. Bloger, który swoją karierę oparł na plotkach o celebrytach, dziś spokojnie podchodzącymi pod cyber-przemoc, wówczas będącymi wynikiem „wolności słowa i swobody wypowiedzi”, ewentualnie (to moje ulubione określenie) „konstruktywną krytyką”. Mischę upodobał sobie szczególnie, komentując szczegółowo nawet tak (znów) naturalne sprawy jak opuchnięta rano twarz czy „niedoskonała” skóra na nogach. Niektóre z jego komentarzy wciąż można znaleźć w sieci, celowo nie linkuję, ponieważ ich czytanie sprawia fizyczny ból. Zwłaszcza gdy człowiek ma świadomość, że w dużej mierze przyczyniły się do złamania kariery. Barton sama przyznaje, że gdyby nie on, sprawy mogłyby się potoczyć inaczej.
Oto przykład internetowego hejtu połączonego z body shamingiem i niekiedy fashion shamingiem (na ten temat mówiłam niedawno w swoim podcaście), dotyczącego osoby tak znanej, by rewelacje mogły rozprzestrzenić się po całym świecie. W późniejszych latach internet niejednokrotnie obiegały zdjęcia coraz większej Mischy, która ewidentnie nie miała ochoty dłużej odgrywać osoby publicznej. Ale to nic, grube uda świetnie się klikną, prawda? Najlepiej z odpowiednim komentarzem w tytule, sugerującym upadek gwiazdy. Bo przecież jej ciało się zmieniło. Czyli nie ma nad nim kontroli. A skoro nie ma kontroli nad ciałem, to i cała reszta z pewnością się spod rzeczonej kontroli wymknęła.
Czy dziś jest lepiej? Czy rośnie świadomość zmiany jako rzeczy oczywistej? Nie krytykuję z góry skazanej na niepowodzenie pogoni za wieczną młodością, bo sama chciałabym jak najdłużej w miarę młody wygląd zachować. Ale też nie boli mnie, gdy patrzę w lustro i widzę nową zmarszczkę czy ogólną tendencję do powolniejszej regeneracji, dajmy na to, po imprezowym wieczorze. Od dzieciństwa bowiem fascynowało mnie, jak człowiek się zmienia, oglądałam albumy ze zdjęciami moich babć czy rodziców i porównywałam sobie ich twarze i sylwetki rok po roku. To była jedna z najpiękniejszych rzeczy, w jaką miałam okazję się za młodu bawić. Zostało mi do dziś. Kontroluję to, co realnie kontrolować mogę, czyli na przykład w miarę rozsądny styl życia, pełen przyjemnych kosmetyków, podcinania końcówek i zarzucania na siebie ładnych rzeczy. Ale konsekwencje wszelkich działań swoich czy upływającego czasu, biorę po prostu na klatę. Wiem, że to nie jest łatwe. Zdziwiłam się w którymś momencie, że nie dla wszystkich to oczywiste. Drogie Panie (i Panowie w sumie też), z pewnością będziemy wielokrotnie jeszcze czytać, że ktoś się „posunął”, „zapuścił” czy „poddał” (albo „zrobił”, bo w tę stronę też to działa) i, siłą rzeczy, będziemy zadawać sobie pytania, czy przypadkiem o nas ktoś zaraz nie zacznie mówić podobnie. Chciałabym, żebyśmy pamiętały o jednej rzeczy. Takie komentarze więcej mówią o komentującym, niż o nas samych. Wspomniany Perez Hilton jest najlepszym tego przykładem.
Ciąg dalszy nastąpi.