Mamo, co to znaczy „przy kości”?
Pamiętam, jak zadałam to pytanie, gdy po raz kolejny usłyszałam takie sformułowanie w odniesieniu do mojej osoby. Nie mówiło mi absolutnie nic, kojarzyło się z psem leżącym przy kości, na pewno jednak nie moim wyglądem. Mówili tak znajomi rodziców, komentowali wprost, bez skrupułów, mówili tak nauczyciele, a czasem nawet obcy ludzie. Nie pamiętam dokładnie, jak mama wybrnęła, dowiedziałam się jednak, że ludzie będą mówić różne rzeczy, co nie znaczy, że mam brać je do siebie.
Miałam wtedy może dwanaście, może trzynaście lat. Do tej pory bywałam raczej „szczypiorkiem”, czego też długo nie kojarzyłam z chudością. Bo byłam chuda, a potem zrobiłam się grubsza. Jeszcze nie gruba, ale na tyle „przy kości”, by pani doktor podczas badania zasugerowała mojej mamie, by przestała mi dawać czekoladę i smażone. Usłyszałam to i znów się nie domyśliłam. Była, pewna, że czekolada i smażone mogą wpłynąć na działanie szczepionki przeciw gruźlicy, którą wtedy przyjęłam i coś tam było nie tak z odczynem. Wierzcie lub nie, ale nawet w stadium mojej największej objętości byłam przekonana, że to marki zaczęły szyć za małe ubrania, a nie że moje ciało reagowało całkiem naturalnie na te litry prosecco, trzy desery dziennie, pizzę na każde życzenie i totalny brak ruchu.
Do czego dążę? Choć ludzie próbowali, próbują i będą próbować, ja się nie daję zawstydzać. Przez długi czas po prostu nie orientowałam się, że to do mnie. I że ich słowa mają być przykre. Dziś jestem bardziej świadoma i wiem, że może i to było do mnie, ale nie o mnie, tylko… o nich samych. Oczywiście, co innego sugestia pani doktor, prawdopodobnie słuszna, choć pewnie mogłaby mi zalecić więcej ruchu niż brutalnie odcinać od słodyczy, a co innego takie gadanie bez sensu, bo przecież dziecku można wszystko powiedzieć, i tak zapomni, i tak nie zrozumie.
Miałam ogromne szczęście. Byłam pewna swojej wartości nawet w takich momentach życia, w których mało kto mógł się nią poszczycić. Wiadomo, wkurzały mnie puszące się włosy, chciałam mieć długie czarne rzęsy i 180 cm wzrostu, ale ogólnie rzecz biorąc, nie podejmowałam walki z naturą (nie licząc farbowania na rudo, co chyba musiała przejść każda nastolatka, przynajmniej z pokolenia milenialsów). Zaczęło do mnie docierać, jaką moc mają słowa, gdy w szóstej klasie na wiele miesięcy zniknęła moja koleżanka. Po prostu któregoś dnia nie przyszła do szkoły. Wcześniej łączyłyśmy się w bólu zbyt szybko w naszej opinii wyrośniętych piersi, które wzbudzały ogromne zainteresowanie i które bywały ostro komentowane nawet przez… panią od wf-u. Tak, piszę tu całkiem poważnie. Te nieszczęsne biegi na długie dystanse, bez odpowiedniego stanika, bo kto by o tym myślał na początku lat dziewięćdziesiątych? Kto by to rozumiał? I jej śmiech, przytyki, uwagi, „żebyśmy sobie przypadkiem tymi cyckami zębów nie wybiły”. Ja dałam radę, choć dopiero później dowiedziałam się, że to, co robiła nauczycielka, było skandaliczne. Moja koleżanka, nazwijmy ją M., nie miała tyle „dystansu” (celowo w cudzysłowie, bo dystans w tym przypadku to jakiś słaby żart). Nie była w stanie znieść zmieniającego się bez żadnej kontroli ciała i, co za tym szło, ciągłych uwag, więc… przestała jeść. Klasyka, czyż nie?
Nigdy nie przyjaźniłam się z M., ale po jej zniknięciu jako jedyna zadałam sobie trud, by dowiedzieć się, co się stało. To był pierwszy raz, w którym zetknęłam się z tematem anoreksji. M. schudła tak bardzo, że nie była w stanie wstać z łóżka. Sprytnie ukrywała pikującą wagę pod ogromnymi ubraniami. Dopiero gdy waga spadła do trzydziestu paru kilo, jej rodzice zauważyli, że coś jest nie tak. Każda osoba z zaburzeniami odżywiania tu może potwierdzić, że do mistrzostwa opanowuje się sztukę kamuflażu i zachowywania pozorów. Nie wiem, jak wyglądała jej terapia, pamiętam tylko, że już nigdy nie wróciła do naszej szkoły. Kilka razy się jeszcze spotkałyśmy, ona zawsze ciekawa mojej wagi i wymiarów, a ja zawsze nieprzygotowana, bo waga w domu wskazywała to samo nawet, gdy stawiało się na niej kota. W rozmowach, które prowadziłyśmy, zaczął się pojawiać nasz wspólny kolega. Jak się okazało, jej wielka miłość. Niespełniona, rzecz jasna. Bo choć M. próbowała na różne sposoby dać mu coś do zrozumienia (na tyle, na ile trzynastolatka potrafi), ten ją nabierał, by po szkole śmiać się z niej z kumplami. To była kolejna cegiełka, którą od dzieciństwa murowało otoczenie w fundamencie pod jej brakiem pewności siebie. Tak, ona też była nazywana „przy kości” i też wcześniej była „szczypiorkiem”.
Potem nasze drogi zupełnie się rozeszły, zawsze jednak wspominałam M., gdy kolejna koleżanka wyznawała, że jest gruba i brzydka. I zawsze te dwa słowa razem, tak jakby grube nie miało prawa być piękne. Tu zastrzegam, że ja z tych, którzy widzą piękno w każdym człowieku, bo powłoka zewnętrzna to tylko fragment tego, co mnie w naszym gatunku kręci. Poza tym powłoka zewnętrzna się zużywa, taka jej funkcja. A potem nastał Instagram i poznałam tam mnóstwo wspaniałych dziewczyn, które w przypływie szczerości i słusznego poczucia misji zaczęły się dzielić swoimi doświadczeniami. I odkryłam, jak wiele z nich przechodziło etap zaburzeń odżywiania. I jak bardzo były z tym związane słowa. Te „niewinne” słowa, które słyszymy w dzieciństwie. Pieszczotliwe, pasywnie agresywne, zwodniczo troskliwe. Słowa skierowane do nas, ale też komentujące wygląd innych. Gruba baba, paskuda, deska, szczapa, niepotrzebne skreślić. Co komu złego słowo zrobiło? Jak często same się zastanawiamy, czy nie powiedziałyśmy właśnie o parę zdań za dużo? Czy nie pozwoliłyśmy sobie na przekroczenie granicy?
Jakiś czas temu dowiedziałam się, że M. odeszła. Organizm dorosłej kobiety nie dał rady, bo słowa, które kiedyś ktoś powiedział, doprowadziły do tego, że nigdy do końca nie doszła do siebie i nie uwierzyła w swoją wartość. Ten tekst dojrzewał we mnie bardzo długo. Choć, tak jak pisałam wcześniej, nie była moją przyjaciółką, odkryła przede mną kompletnie obcy świat, który okazał się zaskakująco tłoczny. Otworzyła mi oczy na coś, na co być może nie miałabym bez niej wrażliwości. To, że w tym roku postanowiłam więcej pisać o ciele, jest w pewnym sensie takim małym gestem mojej pamięci o niej. Drobiazgiem, który mogę zrobić, by może choć jedna osoba poczuła się trochę pewniej. Albo zastanowiła się, zanim powie czyjemuś dziecku, że coś mu urosło lub nie urosło, że jest „przy kości” lub „szczypiorkiem”.
Tematu nie zamykam, może tydzień zaczęłyśmy dosyć poważnie, ale są sprawy, które dłużej nie mogły czekać. A już wkrótce na blogu pojawi się oficjalna cielesna kategoria. Bądźmy dla siebie dobre, drogie Panie! Dla siebie i tych miniaturowych nas, które w przyszłości też będą kobietami. Zresztą płeć – rzecz umowna. Bądźmy dobre dla wszystkich, którzy na to zasługują, o!
1 Comment
Urszula
Czy można przyczepić się do kogoś, kto powiedzmy jest średniakiem? Otóż można. Można na przykład zawstydzać go z powodu jego białej skóry. Mówić mu: „Jejku jakie masz białe nogi!” albo „Masz na sobie białe rajstopy?” Jak się jest nastolatką to bardzo przeżywa się takie uwagi. Poszły się w ruch samoopalacze, które nie były takie jak teraz, ale szpetnie plamiły nogi. Druga myśl, może je jednak opalę, co kończyło się poparzeniami z opuchlizną. Skończyło się na noszeniu w lecie długich spodni i cielistych rajstop, które prowokowały kolejne komentarze: „Tak gorąco a Ty w rajstopach?”. Skutek był taki, że nie lubiłam lata. Z kompleksu wyleczyły mnie egzotyczne podróże do Afryki i Azji, gdzie nikogo nie dziwiła moja biała skóra a wręcz była atutem co więcej nikt się nie gapił na moje białe nogi w spodenkach. ech tylko rodacy mogą zafundować taką traumę…