Patrzę w lusterko, widzę stosunkowo nową, pionową zmarszczkę między brwiami i dochodzę do wniosku, że to chyba żart. Nie dlatego, że jest, bo wiem, że będzie i ona, i kolejne. Ale dlaczego nie może być symetryczna? Dlaczego biegnie na ukos? Czy moje zdziwienie światem, które wszelkie zmarszczki w okolicach brwi wyżłobiło, musi być ukośne? Najwyraźniej. Wciąż jeszcze nie mam ochoty, by się jej pozbywać, ale naprawdę, mogłaby się nieco przesunąć. Brwi zresztą też lekko niesymetryczne, bo poddawane tylu zabiegom „upiększającym”, że wreszcie się zbuntowały i odrosły jakkolwiek. I na tych brwiach chciałabym się zatrzymać, jako osoba, która kilka lat temu dopiero doceniła ich kształt taki, jaki mają, a nie taki, jaki dyktowano mi, że mieć powinny. Moje biedne brwi… Ile one ze mną dzielnie zniosły, to cud, że wciąż mają ochotę jeszcze jakkolwiek się objawiać.

Zaczęło się w dzieciństwie, gdy – jak spora liczba dzieci – myliłam je z rzęsami. Tusz do rzęs, tusz do brwi, kto by się nad tym dłużej zastanawiał? Mama miała w kosmetyczce tusz w odcieniu ciemnego granatu. Mam pisać dalej? Oczywiście nic takiego się nie stało, odkryłam tylko dość wcześnie, że zmywanie makijażu nie jest już tak przyjemne, jak samo jego nakładanie. W podstawówce brwi chowałam pod grzywką, by następnie odkryć, że są straszliwie krzaczaste (oczywiście na mój gust). Pęseta poszła w ruch, a sama czynność wydawała się tak kojąca, że… I znów: mam pisać dalej? I wtedy odkryłam, że brwi odrastają bardzo powoli. Ale też zauważyłam, że im cieńsze brwi, tym ładniej wyglądam (znów… na mój gust). I znów: cienko, cienko, coraz cieniej, a może jeszcze troszkę je przesuniemy na boki znad nosa, będę miała łagodniejsze spojrzenie. W najbardziej spektakularnej wersji moje brwi zaczynały się od drugiej połowy, że tak powiem. Czyli mniej więcej na wysokości tęczówki.
Potem czekały mnie oczywiście brwi podwójne, jako niemy hołd dla Edyty Bartosiewicz, której może wtedy nie słuchałam, ale ogromnie podobał mi się jej styl (zresztą gdy dziś oglądam jej zdjęcia z lat 90, wciąż mnie zachwyca). A potem jeszcze, marząc o kolczyku, lecz nie mając aż tyle odwagi, ogoliłam sobie końcówkę lewej brwi. Dosyć szybko okazało się, że lewa zbuntowała się na tyle, by przestać odrastać… Nie było w tamtym czasie żadnych cudownych eliksirów na porost brwi za ciężkie pieniądze, natomiast z wiedza przekazywana dosłownie z pokolenia na pokolenie pozwoliła mi sięgnąć po olejek rycynowy. I choć potem jeszcze kilkakrotnie brwi podskubywałam, zawsze miałam pewność, że da się je uratować.
Nie wspomniałam tu nic o kolorze. A bywało zabawnie. Moje brwi naturalnie jaśnieją na słońcu, więc letnia opalenizna zawsze łączyła się z brwiami w odcieniu blond. Gdy postanowiłam wspomagać się samoopalaczem (któż nie miał tego pomysłu w czasach nastoletnich?), blond zamienił się w pomarańczowy. Nie rudy, nie złocisty. Pomarańczowy, jak farba plakatowa. Próbę odzyskania naturalnej barwy za pomocą farby do włosów przemilczę. Pomogła stara dobra henna, którą stosuję do dziś. Kilka razy wybrałam się do tzw. brow baru Benefit i efekty za każdym razem były spektakularne (w dobrym sensie). Zazwyczaj jednak wolę ogarnąć te swoje brwi w domu, zwłaszcza że już dobrze wiem jak i krzywda im się nie stanie.
Do czego dążę tymi swoimi makabrycznymi opowieściami? Otóż do tego samego, co zazwyczaj. Jak bardzo nie doceniamy natury, dopóki nie musimy boleśnie doznać braku jej działania. Podobnie jak z naturalnym kolorem włosów, do którego wróciłam po podróży po całym wachlarzu fryzjerskich możliwości (oraz, niestety, swoich własnych) i pasemkami, które bardziej mają przypominać wakacyjne słoneczne muśnięcia niż udowadaniać niedawną wizytę w salonie, te brwi po przejściach łakną zwyczajnego, nonszalanckiego nawet wyglądu. Aby im to ułatwić, znów olejek rycynowy poszedł w ruch, bo naprawdę nie ma nic lepszego. Oraz kilka kosmetycznych odkryć, jak choćby tusz Make Me Brow marki Essence za całe 11 zł. Zresztą te tusze czy kredki do brwi to też swego czasu była podróż w nieznane, na szczęście nauczyłam się umiejętnie z nich korzystać. Delikatność i udawanie, że nie miałam z tym nic wspólnego – oto mój najlepszy przepis na własną urodę. Szkoda, że poznałam go dopiero grubo po trzydziestce. Z drugiej strony lepiej późno, niż wcale.