Krótka historia pani zza lady.

„Chyba żartujesz! W sklepie? Ty? Królowa polskiej mody?”. „W sklepie? Ale co się stało?”. „Ojej, trzeba było powiedzieć, pożyczyłabym ci pieniądze”. To dosłownie kilka reakcji, z którymi się spotkałam, gdy niemal dekadę temu postanowiłam poszerzyć swoje doświadczenie i zatrudnić się w marce odzieżowej jako sprzedawczyni. Tak, nie jako „asystentka klienta”, „konsultantka do spraw mody”, „ doradczyni stylu” czy inny z niewiadomych powodów eufemizujący posadę sprzedawczyni twór. Po prostu siedzenie za ladą (w tym przypadku za biurkiem) i sprzedawanie fantastycznych skądinąd i w dodatku etycznych projektów pewnej zdolnej polskiej projektantki. Nie musiałam tego robić, choć akurat w mojej branży panował lekki kryzys, więc miałam ciut więcej wolnego czasu, ale spokojnie dałabym radę bez tej posady. Dziełem przypadku któregoś dnia poszłam tam na jeden dzień zastępstwa i tak mnie zafascynowało zarówno miejsce, jak i cała idea marki, że gdy pojawiła się opcja pracy tam na stałe, bez wahania z niej skorzystałam. 

Photo by Anna Sullivan on Unsplash

To było najbardziej owocne dziesięć miesięcy pod względem edukacji z mody, jakie było mi dane przeżyć. Miałam bezpośredni wgląd w kolekcję, od momentu pierwszego szkicu po dostawę ze szwalni. Mogłam przyglądać się, jak wygląda dobór kolorów, dowiedziałam się, ile jest odcieni czerni, jak się rzecz kroi i stopniuje, a także co oznacza trzytygodniowe opóźnienie w dostawie materiału. Poznawałam też preferencje klientek, odkrywałam, jak tworzą się bestsellery, a także które sposoby sprzedaży faktycznie działają. Ale przede wszystkim, za co jestem najbardziej wdzięczna właścicielce marki, miałam okazję poznać setki wspaniałych kobiet – ich charaktery, nastroje i sylwetki, przyjrzeć się, jak jedna sukienka potrafi przybierać najróżniejsze formy, w zależności od ciała, które obleka. Poznałam też setki kompleksów, oczywiście jak to z kompleksami bywa, niesłusznych, lecz mocno zakorzenionych. No i poznałam naszą drogą branżę, niejako pozostając anonimowa, bo mało kto kojarzył, że osoba, do której właśnie wysłali wiadomość z zaproszeniem do kwietniowego numeru, by opowiedziała o blogowaniu, to ta sama, którą właśnie opieprzyli za brak swojego rozmiaru na wieszaku. Ach, uwielbiałam to, jak zwykle przyglądałam się z boku, obserwując, jak wyraźnie zaznaczają granicę między sobą – wysoko w hierachii mody, przynajmniej we własnym mniemaniu – a mną – panią zza lady, która najpewniej o niczym nie ma pojęcia. Nie była to reguła, ale kilka razy się zdarzyło, łącznie z tym, że nawet wiele lat później, gdy już ten czy owaki połączył kropki, potrafił mi wypomnieć, że „co ekspedientka może wiedzieć?”. Tak, to był koronny argument. 

Gdy zaczynałam tamtą pracę, nie miałam pojęcia o uprzedzeniach, które w narodzie panują. Może dlatego, że sama nigdy nie słyszałam pogróżek typu: „Jak się nie będziesz uczyć, to skończysz jako sklepowa”. Z domu wyniosłam szacunek dla każdego zawodu, nawet o tym nie pamiętałam, ot, nie oceniałam nigdy ludzi pod kątem tego, gdzie pracują. Bo też praca nigdy nie definiowała człowieka według mnie. Wspomniane na początku komentarze nieco zburzyły mój spokój, a zapomniałam o jeszcze jednym: że tym stanowiskiem zniszczę swój prestiż. Gdy wiele lat później trafiłam na tekst Michała Zaczyńskiego „Ucz się, córeczko, bo skończysz na kasie jak ta pani”, dotarło do mnie, że to, co brałam za niechlubne wyjątki, jest ogólnym podejściem. A to, co mnie szczęśliwie spotkało – chlubnym wyjątkiem. Owszem, kilka razy dosłownie zdarzyły się nieprzyjemne sytuacje z „klientem awanturującym się”. Było rzucanie dziesięciu sukienek na ladę ze słowami „pani już zabierze ode mnie te szmaty” albo rozplątywanie kilkunastu rzeczy rzuconych na podłogę przymierzalni i ubrudzonych podkładem tak, jakby pani przed chwilą postanowiła zrobić demakijaż, by odkryć, że kilka z nich zniknęło w czeluściach modelu, nomen omen, Neverfull LV. A jedna z pań, którą później wciąż spotykałam na salonach i która wysyłała mi setki niewidzialnych buziaczków, opieprzyła mnie z góry na dół za sposób szycia, który był dla marki kluczowy, ale jej się bardzo nie podobał. 

Poza tymi nielicznymi przypadkami było mi tam dobrze, każdego dnia chłonęłam nowe doświadczenia i nabierałam wiedzy o kobietach. Uwielbiałam momenty, gdy wychodziły z przymierzalni i każdy projekt nabierał sensu. Nie narzucałam się, ale chętnie służyłam opinią, jeśli o taka prosiły. Te wszystkie spotkania poniekąd zaowocowały bardziej cielesną tematyką, która się tu pojawia. I tematem różnorodności, który z kolei mógłby wszędzie pojawiać się nieco częściej, nie tylko w kontekście „ej, dajcie mi do sesji jakąś grubszą modelkę, bo znowu się przyczepią”. Taaaak, wiem, pojawia się, mam tylko nadzieję, że gdy fala mody na niego opadnie, on z nami zostanie niczym legginsy, he he. No, może to słabe porównanie. 

Co jeszcze? Od czasu pracy w sklepie nie ma takiej opcji, żebym na zakupach zostawiła cokolwiek po sobie w przymierzalni. Odwieszam na wieszak, a gdy się da, odnoszę z powrotem tak, gdzie wisiało. „Ale przecież to zadanie sprzedawcy” – powiecie. Tak, zgadzam się, to jego praca i jego zadanie. Ale zajmie mi dwadzieścia sekund, nie widzę żadnego powodu, bym miała zostawić po sobie bałagan. 

Dlaczego odeszłam? Jak to zwykle bywa, gdy ciągnie się wiele srok za ogon, trzeba było wybrać. A że tych srok mam zawsze więcej niż dwie, postanowiłam zrezygnować z tej, która i tak mi się powoli wymykała. Marka się rozkręciła, otworzyła butik z prawdziwego zdarzenia (wcześniej siedziałam w butiku połączonym z pracownią), obowiązków było coraz więcej, a mojego czasu – coraz mniej. Nie żałuję ani jednej spędzonej tam godziny, ani jednej w pocie czoła wyprasowanej koszulki, ani jednej pary perfekcyjnie złożonych spodni. Do tej pory spotykam na ulicy dawne klientki, cudowne panie, które pamiętają mnie tak samo dobrze, jak ja pamiętam je. Ich rozmiar, upodobania, wątpliwości. Ale podkreślam – miałam szczęście w wielu aspektach, choćby w takim, że warunki pracy były godne. A ostatnio temat coraz częściej się przewija i niestety nie jest wesoło, delikatnie mówiąc. Aby jednak nie łapać kolejnej sroki za ogon, kończę, zostawiając Was z taką małą prośbą o szanowanie siebie nawzajem. Was, klientów. Was, pracowników. I Was, pracodawców. 

2 Comments

  • Marta
    Posted 23 maja 2021 13:31 0Likes

    Nigdy nie zapomnę, jak dziewczynka, na oko dwunastoletnia, powiedziała do mamy przy kasie: Pilnuj mnie, żebym się uczyła i nie musiała pracować, jak te Panie. A za kasą ja kończącą studia i koleżanka już po jednym kierunku i kontynuującą kolejne dwa…

    • harel
      Posted 23 maja 2021 13:48 0Likes

      Koszmar. I to słowa dziecka… Co się dziwić, że ten zawód nie jest szanowany, skoro ludzie od małego są uczeni tego stereotypu? Smutne.

Leave a Reply