Jak się miewacie w ten upalny dzień? Piszę z perspektywy warszawskiej, zakładając w typowo internetowym stylu, że u wszystkich jest dokładnie tak samo. Taki smętny żarcik na początek tygodnia. Załóżmy jednak, że jest u Was podobnie gorąco i podobnie jak ja uskuteczniacie kilka sprawdzonych sposobów na funkcjonowanie w tych warunkach. Przestałam na przykład używać suszarki do włosów, dzięki czemu mój mózg działa nieco lepiej, schłodzony tą moją ciężką, nieokiełznaną czupryną (nareszcie się do czegoś przydaje; czupryna, nie mózg… chociaż mózg, mam nadzieję, też). Staniki leżą w szufladzie, czekają na dogodniejszy czas. Podobnie jak wszelkie zakryte buty. Nie ma opcji, noszę tylko klapki i tylko na płaskim obcasie, względnie platformie – ale tej równej. Minimum wysiłku. A w domowym biurze to nawet klapki idą w odstawkę i trzymam stopy na chłodnej podstawie obrotowego fotela. I nawet gdy do zrobienia mam aż nadto, zaległe maile się piętrzą, a zegarek zdaje się chodzić dwa razy szybciej, ta temperatura sprawia, że czuję się, jakbym miała wakacje. Tak. To mało popularne, ale uwielbiam upał.
Bo upał kojarzy mi się z samymi cudownymi historiami. Na przykład taką, gdy wygrałam wycieczkę do Rzymu i pojechałam tam z mamą, a że był to bardzo krótki czas (jak to z wygranymi wycieczkami), mimo temperatury postanowiłyśmy zobaczyć jak najwięcej. Po raz pierwszy byłam wtedy w tym mieście, dokładnie 21 lat temu, gdy miasta i ludzie jeszcze mocno się różniły od siebie. Architekturę zapamiętałam tak doskonale, że gdy wróciłam tam kilka lat później, nie zgubiłam się ani razu (tak, pomogło też rozmieszczenie Benettonów, w ogóle sklepy odzieżowe to cudowne wskazówki topograficzne). Zapamiętałam też ludzi. W dziwacznych jak na tamten czas klapkach adidasa z zakrytymi palcami, torebkami nerkami noszonymi na skos przez ramię, silikonowymi ramiączkami teoretycznie niewidzialnych staników, kontrastującymi szwami dżinsowych szortów. I sukienkami polo z materiału frotte. Łza nostalgii zakręciła się w oku dwudziestoletniej wówczas Harel, bo frotte już wtedy pozostawał jednym w jej ukochanych motywów. Dlaczego? Gdy przeniesiemy się do roku 1986, ujrzymy wspomnienie bułgarskiej plaży, niskiego słońca, wiatru od morza i bluzy z kapturem z takiego ręcznikowego materiału, którą otula mnie mama prawdopodobnie po morskiej kąpieli. Bluza była w niebiesko żółte nieregularne paski, miała biały suwak z dużym okrągłym uchwytem. Nosiła ją moja mama, potem nosiłam ją ja, a potem jeszcze moja siostra. Była to jedna z naszych ulubionych rzeczy w domu. Ale ponieważ czasy były dalekie od instagramowych, nie zachowało się chyba ani jedno jej zdjęcie. Sama bluza też przepadła, czego w tym roku żałuję podwójnie.

Ręcznik w mojej szafie pojawiał się regularnie. Miałam na przykład ukochaną zieloną koszulkę na ramiączkach w kolorze oliwkowym z Intimissimi. Kupiłam ją w roku 1999, chwilę przed egzaminami na studia i okazała się jedną z moich najszczęśliwszych części garderoby. Nosiłam, dopóki nie stała się prześwitująca, dosłownie. Była też bluza z kapturem z Zary, kupiona zaraz po otwarciu tego przybytku w Warszawie. Dopóki nie zrobiły się dziury na łokciach, nosiłam praktycznie non stop. I jeszcze niebieska koszulka marki Diverse, to wcześniej, w jakimś 1997 roku, teoretycznie mojej siostry, ale częstą ją pożyczałam jako ideał. Do tej pory poszukuję czegoś podobnego. Z rzeczy niedawnych – pomarańczowa sukienka Uterque kupiona z myślą o wakacjach, lecz zdecydowanie na wakacje za ciepła. Poniżej rzeczone po kolei. A do czego dążę?
Niedawny pokaz męskiej kolekcji Prady na… uwaga… przyszłoroczną wiosnę przeważył szalę. Stwierdziłam, że już naprawdę najwyższa pora wziąć się za ręcznik poważnie i wreszcie o nim napisać. Bo to jest zbiór wszystkiego, co w ręcznikach uwielbiam: przez soczyste kolory, radosne wzory po fasony, które potrafią niebywale się dostosować do okoliczności. Choć oczywiście najlepiej im w wakacyjnym anturażu.
W zeszłym roku hitem był muślin. Nie piszę o lnie, bo dla niego zawsze znajdzie się miejsce. Mięciutkie, często gofrowane czy waflowe sploty w 2021 roku ustąpiły nieco bardziej szorstkiej historii. Miuccia Prada i Raf Simons, odpowiedzialni za wspomnianą męską kolekcję, po frotte sięgają rozmyślnie, pewni sukcesu, choć przecież raczej odświeżają pewną historię, niż nadają jej początek. Ja sama ręcznik poznałam w latach osiemdziesiątych tylko dlatego, że wtedy się urodziłam. A przecież wcześniej był jak najbardziej obecny, czy to w strojach kąpielowych i plażowych, choćby w latach sześćdziesiątych, gdy mocno wyemancypował się z roli szlafroka czy podomki. Ach tak, podomka też u mojej mamy w szafie była, taka domowa sukienka frotte w różowym kolorze i fasonie gotowym pomieścić dwie mamy z trójką dzieci. Ale wracając do tu i teraz, to mamy zmasowany atak ręczników w najróżniejszej postaci. Od kapci Bottega Veneta w jedynym słusznym kolorze sezonu, przez elegancko przebitą biżuterią sukienkę Davida Komy, wzorzystą tunikę Driesa van Notena po plażowe komplety z szortami Mango, Zara czy Arket. Spośród polskich marek na razie po motyw sięgnęły Cheeky Monkey i Hibou.

Ręcznik powraca chętnie w wersji upcyclingowej. W ramach drugiego obiegu funkcjonuje na przykład jako ubrania i akcesoria nowojorskiej marki Picnicwear. Tu już nie materiał, nie inspiracja, ale ręczniki niechciane, oddane, porzucone i przerobione na elementy tak atrakcyjne, że ciężko cokolwiek kupić, bo wszystko znika natychmiast. Opcji jest sporo, temat mogłabym jeszcze rozwijać godzinami. Na dziś jednak wystarczy, bo choć lubię upał, mój mózg już nie ma się czym chłodzić. Ach, może jeszcze tylko co nieco o ręczniku na rok 2021 w mojej szafie. Cóż, moja bardzo wielka wina, zamówiłam sobie w Zarze szorty w kolorze kawy z mlekiem. Na ich szczęście są naprawdę solidne. Bo niestety na zdjęciach w sklepach internetowych wszystko wygląda pięknie, a potem… Taki to już ręcznika los…