Instagram kontra rzeczywistość.

Z pewnością znacie te ujęcia. Pierwsze, tzw. doskonałe, z przemyślanym kadrem, podkręconymi kolorami oraz influencerką w „najlepszej wersji samej siebie”. Drugie, zaraz obok, całkowite przeciwieństwo, tu coś się nie udało, tam noga wyszła poza kwadratowe instagramowe ramy, jedno oko się zamknęło, a kawałek pod ustami ujawnił się skrzętnie do tej pory skrywany drugi podbródek. Tak, mamy dystans do siebie i nie zawahamy się tego udowodnić. Czy to faktycznie nieudane zdjęcie, czy tylko pozowane na takie, jest bez znaczenia, ponieważ tak czy inaczej wzbudza ogromne zainteresowanie, jest z chęcią klikane i podawane dalej. Weźmy przykład Rijanne Meier, o której pisałam już w zeszłym roku przy okazji tekstu o normalizacji zwyczajnych ciał. O jej koncie, które – jak to szumnie określiła większość internetowych tytułów – „demaskuje instagramową rzeczywistość” zrobiło się głośno właśnie dzięki tym fotograficznym, zabawnym skądinąd porównaniom. Patent szybko podchwyciły różnorakie celebrytki, często na siłę pozując na „niedoskonałe” czy „takie jak ty” (bez obrazy) czy pomniejsze influencerki. Ba, nawet psie instagramy zaroiły się od tego typu żartów. Bo czemu nie? To przyjemne, zabawne, w dodatku ładnie ustawiające twórcę nie powyżej, lecz obok obserwatorów. Minęła chwila i takie porównania ani nikogo nie dziwią, ani na nikim nie robią wrażenia. Dlaczego? Bo pojawił się nowy pomysł: a co, gdyby z tego rachunku usunąć Instagram i pozostawić już tylko rzeczywistość? Co się wydarzy? Jakie będą reakcje? 

Pandemia przyśpieszyła wiele zjawisk. Między innymi to, że blogi czy media społecznościowe poświęcone modzie, urodzie, podróżom czy stylowi życia przestają być platformami do chwalenia się. W artykule „Instagram stał się nudny dla użytkowników, spędzają na nim coraz mniej czasu. Początek końca platformy?” autorstwa Pawła Szpechta na Wirtualnych Mediach przytaczane są m.in. dane z „Financial Times” dotyczące coraz mniejszej ilości czasu poświęcanego na Instagram wśród młodych Brytyjczyków. „Zdaniem analityków „FT” pandemia przyspieszyła istniejący już trend. Chwalenie się, motywacja większości postów na Instagramie, nie współgrała z odwołanymi wakacjami i zamkniętymi restauracjami” – czytamy w tekście (polecam Wam całość gorąco). Sama zauważyłam to nawet na własnym przykładzie. Jak mało na Insta oglądam, a czas poświęcam na tworzenie własnych treści lub ukrywanie treści niepożądanych, czyli kolokwialnie ujmując, wskazywanie Instagramowi, co ma mi wyświetlać, by mniej mnie wkurzać. Czego wciąż nie mam dość? Szczerości. Tej najprostszej, nawet jeśli mam podejrzenia, że nieco upozowanej. Jak to dobrze wytłumaczyć? 

Instagram zaczął się od filtrów. Od udawania analogowych ujęć osiągniętych cyfrowo. Wprowadzał element kontrolowanej niedoskonałości, rozmywał kolory i tło, ubierał kadr w retro ramki, pozwalał tworzyć własny, nierealny świat. Potem przyszedł moment na doskonałość, ramki zniknęły z aplikacji, a filtry, choć wciąż obecne, są sporadycznie wykorzystywane. Szczególnie na influencerskich kontach zagościły zdjęcia robione profesjonalnym sprzętem, obrabiane godzinami. Retuszowana skóra czy podrasowana twarz? Czemu nie? Wklejony z całkiem innego zdjęcia zachód słońca? Coż, jeśli ma się dobrze kliknąć… Bywały takie dziewczyny, które potrafiły wkleić się w kadr paryski, będąc zupełnie gdzie indziej. Albo takie, które podkolorowany Bałtyk zamieniały w lokalizacji na Pacyfik. Białe kłamstwa, można by podsumować. Bo czy one komukolwiek szkodzą? Ot, lekkie nagięcie rzeczywistości dla lepszego zasięgu. Z czegoś trzeba przecież żyć. W międzyczasie nadeszły tzw. presety, czyli gotowe ustawienia w najchętniej bodaj używanej przez instagramerów aplikacji Lightroom (sama chętnie z niej korzystam). Jeśli o mnie chodzi, to było wybawienie, bo nagle odkryłam, że w prosty sposób wreszcie mogę rozjaśnić smętną ścianę w najbardziej zacienionym miejscu mieszkania, w którym mam jedyne lustro, znane Wam z ujęć #harelwlustrze. Oczywiście dziś zastanawiam się, czy wciąż tego potrzebuję. Ale po kolei. 

Szczerość, naturalność, autentyczność. To nie są nowe rzeczy. Nawet internet już kiedyś ich doświadczył. Choćby na początku historii blogów, gdy równolegle powstawały tzw. fotoblogi. Bardzo często ich autorzy nie posiadali cyfrowego sprzętu i zdjęcia robili analogiem, efekty skanując czy to z negatywu, czy z gotowych odbitek. A początki szafiarek? Toż to serie fotek na balkonie lub na tle meblościanki, bez cienia żenady (bo czemu miałby się pojawić?). Nawet Susie Bubble swego czasu założyła drugi blog, typowo szafiarski, na który wrzucała zdjęcia tak zabałaganione, że sama popełniłam dość krytyczny wpis na ich temat (miało się ten tupet, przywilej neofity). W międzyczasie kolejny powrót Lomografii, czyli umiłowania zdjęć analogowych celowo niedoskonałych czy nawet nieudanych, ziarnistych, rozmytych, robionych najczęściej aparatami bez lusterka, więc bez możliwości podejrzenia faktycznego kadru. A dziś TikTok, najczęściej krytykowany przez tych, którzy nie mają o nim pojęcia. Ostoja szczerości (nie licząc jakiegoś tam procenta treści patologicznych, których nie uniknie się w żadnym medium). Miejsce na przekaz tak prosty, że nawet z wachlarza efektów specjalnych wcale nie chce się korzystać. 

Wracając do szafiarek, czy to nie na autentyczności polegał ich sukces? Zanim pojawiły się komercyjne profity, te blogi były po prostu dziennikami stylu. W roku 2007 czy 2008 większość marek odzieżowych nawet w planach nie miała sklepów internetowych. I jestem pewna, że gdyby nie tak szybki rozwój blogów, ich komunikacja wyglądałaby zupełnie inaczej. Dlaczego nagle hitem stawały się zwyczajne szare zakolanówki z H&M czy sukienka bombka z Zary? Wszak nie dlatego, że były sensacyjnej jakości, lecz dlatego, że pokazywały się w nich prawdziwe dziewczyny o najróżniejszych sylwetkach, rozmiarach, nawet w różnym wieku. Wcześniej, jeszcze w latach 80., na pomysł różnorodnych modelek wpadła chyba tylko marka Benetton (piszę o głównym nurcie), a i tak bardziej chodziło o kolor skóry niż rozmiar. Kobiety nie chciały się dłużej utożsamiać z Paris Hilton czy Mischą Barton, znacznie lepiej przemawiały do nich „zwyczajne” dziewczyny, prawdziwe, jak z sąsiedniej klatki. Sama miałam swego czasu dwie stylowe idolki, które spotykałam… w autobusie. Dziś zdradzę po raz pierwszy w życiu, że jedną z nich była Małgorzata Halber. W latach dziewięćdziesiątych i kawałku nowego tysiąclecia niemalże codziennie marzyłam, by ją spotkać i sprawdzić, w co jest ubrana, bo inspirowała za każdym razem. Czy Ikarus na linii falenickiej był moim Instagramem? Poniekąd tak. Z tym że obserwowałam jedynie dwie użytkowniczki i nie miałam możliwości dania in „lajka”, bo byłam zbyt nieśmiała, by zagadać i wyrazić prosty podziw. 

Dziś możemy zagadywać do woli, dawać serduszka czy uniesione kciuki, nabijać naszym idolkom zasięgi i kieszenie przy okazji. Możemy też dawać upust frustracji, czego w czasach autobusowych kompletnie nie doświadczałam. Bo to już nie jest niewinny post na blogu z sukienką za 50 zł z przeceny, ale szereg zdjęć i relacji z prezentami od marek w roli głównej lub zakupami, na które mało kogo stać. Czy tak samo mocno frustrują nas magazyny mody? Taki Harper’s Bazaar czy Vogue? Czy piszemy do ich redakcji, że jest oderwana od rzeczywistości i że nikt nie kupi ręcznika za pięć tysięcy? A może wcale takiej przyziemności od nich nie oczekujemy, wręcz pragniemy oglądać niedostępne i udoskonalone?  Myślę, że internet w tym miejscu przegrywa z papierowym wielkim światem. Bo internet jest bliżej gruntu (czasem niestety bruku, choć nie zawsze), siłą rzeczy wymagamy, by był również bliżej naszego prawdziwego życia. I – jak widać, zwłaszcza ostatnio – zaczynają wygrywać ci, którzy nie odrywają się zbytnio od rzeczywistości.

Podobnie jak tzw. „make up no make up” cyfrowy (i nie tylko) świat podbija obróbka „edit no edit”, czyli właśnie wspominana niedoskonałość kontrolowana. Co ciekawe, o zjawisku rozmawiałam na początku zeszłego roku w pierwszym odcinku swojego podcastu z Karoliną Cwaliną-Stępniak, która już wtedy podkreślała, że ma – cytuję – „brzydki Instagram” i nie świadczy to w żaden sposób o stopniu jej profesjonalizmu. Już wtedy całkiem sporo marek odzieżowych i kosmetycznych zauroczyło się taką estetyką, wspomnę tu o Ganni czy Glossier, bo one przecierały szlaki kolejnym. Gdy Marc Jacobs wystartował z projektem Heaven, od samego początku postawił na ujęcia niczym z rodzinnego albumu. Nawet sesja odbyła się w zainscenizowanym pokoju nastolatki.

A co z pokazami? Tu akurat sporo zmieniła pandemia i niepewność w kwestii organizowania typowych imprez zwanych tygodniami mody. Kreatywność obudziła się i zaryczała. Jeśli nawet pokaz odbywał się w miarę typowych warunkach, same zdjęcia z niego już niekoniecznie oddawały typowe sylwetki en face, proste, pośrodku kadru (patrz: Bottega Veneta, Celine, Dries van Noten, Marni, Rejina Pyo, Saks Potts). Prawdziwi miłośnicy mody w tym momencie podniosą lament, że przecież Phoebe Philo miała ten pomysł już dawno temu. Oczywiście, nie przeczę. Skala wzrosła jednak dopiero stosunkowo niedawno. 

Niektórzy mówią, że jeśli chodzi o sesje wizerunkowe marek, to po prostu obcięte budżety zaowocowały wzmożoną pracą wyobraźni. Retusz jest drogi. To może by z niego zrezygnować? Modelki są drogie. Weźmy „zwyczajne” dziewczyny (uparcie będę dawać przy tym słowie cudzysłów, bo cóż to znaczy, zwyczajne?). A może jeszcze same się uczeszą i umalują? Oczywiście to skrajne przykłady, obserwuję raczej przypadki zainscenizowanej amatorki. I jest to przyjemne dla oka. Może też dlatego, że zmniejsza dystans? A potrzebujemy bliskości bardzo, nawet w takiej formie. Prosty rachunek. 

Niech marki operują sobie starannie wypracowaną, niedbałą estetyką. Co jednak z ludźmi z krwi i kości, internetowymi twórcami i twórczyniami, u których wcale nie jest tak kolorowo, by wciąż im zazdrościć, nawet jeśli nie wyszli jeszcze do końca z trybu chwalenia się? Skąd takie natężenie tematu wypalenia? Wciąż powtarzają się tematy balansu między pracą a życiem, dobrego zarządzania czasem, umiejętności odpoczynku. Czytam o wypaleniu aktywistek, o poczuciu ciągłego kręcenia się w kółko, o braku efektów działań, czy to tych bardzo podstawowych, czy o ogromnym znaczeniu dla społeczeństwa. Czy powiedzenie, że jest nam ciężko, trudno, źle, świadczy o braku profesjonalizmu? Na pewno budowanie na siłę idealnego świata, gdy zdecydowaliśmy dzielić się naszym życiem w sieci, na dłuższą metę nie ma sensu. Ja sama nie jestem za tym, by skupiać się na słabszych momentach, natomiast w ogóle prywatność, mimo pozorów, to u mnie wciąż sprawa najważniejsza, więc życiowymi euforiami też raczej się nie dzielę. Korzystając jednak z jako takich zasięgów nagłaśniam czasem tematy ważne, jeśli wiem, że choć jedna osoba się poruszy w dobrą stronę. 

Użytkownik nigdy głupi nie był, a z miesiąca na miesiąc jest coraz bardziej świadomy. Wie już, jak korzystać z mediów społecznościowych, jakie dawać sygnały, by otrzymywać to, co chciałby zobaczyć, zamiast tego, co go wkurza i ciągnie w dół. Wcale się nie dziwię wspomnianym przez Financial Times wynikom badań. Bo trzeba się nieźle napracować, by Instagram nie marnował naszego czasu. Lub – bardziej poprawnie – byśmy nie marnowali swojego czasu na Instagramie. Tu ukryć treści, tam zgłosić, dać znać, że nas nie interesują lub że naruszają zasady. To kiedy mamy po prostu cieszyć oczy miłymi treściami, skoro ciągle coś zgłaszamy, by wreszcie ten słynny tajemniczy algorytm się nas nauczył? Ale da się, jestem tego najlepszym przykładem. Po batalii, jaką stoczyłam z własnym, za przeproszeniem, feedem, widzę tylko to, co chcę widzieć. A tam sama szczerość. Nawet jeśli trochę rozjaśniona. Nawet jeśli trochę pozowana. Nawet jeśli trochę naciągana. Co z tego? Autentyczny może być równie dobrze sztuczny biust, jak i nieupudrowany nos. Zarośnięte łydki i umięśnione plecy. Autentyczne będą wałeczki na brzuchu i perfekcyjnie nałożone blond pasemka. Zgrabny bieg na szpilkach i zaliczona gleba w najnowszym modelu sportowych butów. Bo tu nie chodzi o to, by było za wszelką cenę gorzej niż w rzeczywistości. Tylko o to, by było po naszemu. Tak szczerze, po prostu, bez ściemniania. Żebyśmy wreszcie przestały się wstydzić tego, co najbardziej naturalne na świecie: samych siebie. 

Właśnie dlatego jestem ogromną fanką tego trendu i dlatego mam nadzieję, że zostanie z nami na dłużej. Zawsze podkreślam, że bycie sobą wymaga zero wysiłku. Oczywiście teoretycznie, bo najpierw zazwyczaj trzeba się uporać z toną stereotypów i klisz, które wokół nas narosły. Jeśli jednak sama moda bierze się za ten temat, to wiedzcie, że coś się dzieje. I dzieje się dobrze. 

1 Comment

  • Marco
    Posted 18 sierpnia 2021 08:40 0Likes

    Przez to, ile się narzuca filtrów, sam nie jestem w stanie uwierzyć, co jest prawdą, a co nie. Człowiek boi się zakupić coś w sklepie, bo produkty na zdjęciach nie muszą odpowiadać temu, jak wyglądają naprawdę. Na szczęście, ostatnie zakupy były udane – koszulki przyszły z takim nadrukiem, z jakim miały przyjść.
    Pozdrawiam serdecznie! Świetny artykuł, Harel!

Leave a Reply