W tym roku mijają cztery lata od mojej operacji piersi. Tak, „zrobiłam sobie cycki”, jak to się kolokwialnie mawia, z tym że zrobiłam je sobie w drugą stronę niż zwykle. Nosiłabym je zapewne do dziś i jeszcze dłużej, gdyby mój szanowny kręgosłup nie powiedział głośno i wyraźnie: „Stop!”. Wcześniej, gdy jeszcze nie był aż tak stanowczy, tylko czasami marudził, żartowałam, że chciałabym swoje piersi czasami zostawić w domu. Odwiesić w przedpokoju i wyjść bez nich. Albo sobie wybrać nieco inny, lżejszy model, na przykład na okazję uprawiania sportu. Bo ja nawet jogi nie mogłam spokojnie ćwiczyć, gdy przychodziło do pozycji świecy czy pługa, byłam przyduszana własnymi piersiami, dosłownie. Śmiałam się z tego wtedy i śmieję do dziś, choć, szczerze mówiąc, przyjemne to nie było. „Chciałabym mieć twoje piersi” – słyszałam bardzo często. A gdy przeszłam zabieg zmniejszenia, najczęstszym komentarzem było: „Mogłaś mi oddać choć trochę”. Zawsze odpowiadałam w jeden sposób: „Nie, nie chciałabyś mieć moich piersi. Wydaje ci się”. Bo kto by chciał z dnia na dzień dostać dwa dodatkowe kilogramy do noszenia?
Ostatnio duże piersi są na czasie. Nawet moda, która istnienie piersi od dekad wyklucza, spojrzała wyjątkowo przychylnie na te dwie problematyczne wypukłości, przez które trzeba nad krojem znacznie bardziej popracować, a i tak nie ma gwarancji, że się uda. Oczywiście większość ubrań dobrze leży tylko na piersiach sztucznych, które nie poddają się tak łatwo grawitacji i sterczą nawet przy miseczce G. Ale ok, niech będzie, że coś drgnęło, póki co to raczej nieduże, niezależne marki stawiają na całkowicie naturalne kształty (patrz: francuska Maison Cleo), podejrzewam, że wkrótce sieciówki nie będą miały wyboru. Klientki nie mają już ochoty podziwiać ubrań bez jednego zagniecenia na wygładzonej do granic możliwości modelce. One chcą sprawdzić, jak rzecz będzie się układać w prawdziwym życiu, na prawdziwym ciele. Tak, prawdziwe ciało to również to z wąskimi biodrami i płaskimi piersiami. Ważne, by nie ingerować zbytnio w programie graficznym, bo w 2021 roku to prędzej zadziała przeciwko marce niż dla niej.
Jakie były skutki wygładzania, wyciągania (oczywiście wzdłuż, nie wszerz) czy sięgania wyłącznie po najchudsze dziewczyny dwadzieścia lat temu, już wiemy. Niedawno trafiłam na artykuł opisujący, jak ogromnych zniszczeń w kobiecej psychice dokonały swego czasu spodnie biodrówki. O różnorodności nie mówiło się wtedy wcale. Albo miało się smukłą talię, albo nie. A jak się nie miało, należało marzenia o modnych dżinsach raz na zawsze porzucić, najlepiej jeszcze posypując głowę popiołem, moja bardzo wielka wina, wcinałam pączki, moda nigdy mnie nie pokocha. W sesjach dla magazynów, wiadomo, ani jednej fałdki, doskonałe dopasowanie, nogi do samej ziemi i płaski brzuch lekko niepokojącej wysokości. Na zdjęciach pstrykanych z zaskoczenia ówczesnym it-girls, w miarę to samo. Bo it-girls bardzo się pilnowały, by aby przypadkiem nic za bardzo nie wystawało. Sposoby były różne, najprostszy to przestać jeść, prawda? Nie mówię tego z wyrzutem, nie mówię tego złośliwie. Jeśli w ogóle mam żal, to do ogólnego kultu „idealnej” sylwetki, dla ludzi żyjących po swojemu i chcących zachować zdrowie, nieosiągalnej. Znów, nie piszę teraz o naturalnie chudych. Zresztą już kiedyś pisałam o nastoletniej chudości, nad którą tracimy kontrolę, bo zaczynamy dojrzewać i zupełnie naturalnie nabierać kobiecych kształtów.
Dwadzieścia lat temu i więcej na wybiegach królowały nastolatki. Chwilę po triumfach supermodelek przyszła pora na dzieci, dosłownie. Dzieci z wąskimi biodrami, jeszcze bez piersi, jeszcze bez tkanki tłuszczowej, w maleńkim rozmiarze. Dzieci chodziły po wybiegach w najmniejszych wersjach żakietów Chanel, mini spódnicach Prady czy szortach Marca Jacobsa. Ale my nie patrzyłyśmy na nie, jak na dzieci, lecz jak na niedościgniony ideał kobiecego ciała, który jest wszędzie, tylko nie w naszym lustrze. Modna była charakterystyczna uroda, przypominająca twarz lalki. Duże oczy, mały nos, dosyć wąskie (o, dziwo) usta. Jessica Stam, Lily Cole, Heather Marks, Natalia Vodianova, Gemma Ward – mogłyby być siostrami. Ta ostatnia zaczęła pracę w modelingu w wieku 15 lat, by rok później zostać najmłodszą modelką na okładce amerykańskiego Vogue. Dopiero dwa lata temu otwarcie wypowiedziała się o ówczesnych problemach z jedzeniem, do których doszła jeszcze osobista tragedia. Przybrała na wadze, bo – uwaga! – dorastała, jak każda dziewczyna w jej wieku. Wydarzyło się coś jeszcze, na co już nie miała wpływu. Skutek? Zmiana sylwetki. Oraz tak ogromna fala krytyki, że Gemma na wiele lat zniknęła całkowicie z mediów. Krytyki za co? Za naturalną reakcję organizmu? Tak.

Choć sporo mówi się w ostatnich latach o różnorodności, ciałopozytywności, ciałonormatywności, ciałoneutralności itd., a także o byciu dla siebie dobrą, czułą i akceptującą, jednocześnie wciąż obok wysyłane są sygnały o opcji poprawienia tego czy owego, by eksponować to i owo, jak moda nakazuje. „Te spódnice wydłużą twoje nogi”. „Te dżinsy uwypuklą twoje pośladki”. „Te majtki zlikwidują twoje boczki”. Tak jakbyśmy wszystkie składały się z części, które można uwypuklać, likwidować albo dokładać, w zależności od sezonu. Czy zatem dziwi jeszcze kogokolwiek ten ciągły brak akceptacji swojego ciała?
Sporo o tym myślałam przy okazji wyznania Lindy Evangelisty na temat nieudanego zabiegu usuwania tkanki tłuszczowej. Wyobraźcie to sobie. Ideał. Supermodelka. W starciu z samą naturą. Tak, kobiety po czterdziestce bardzo często tyją. Zmienia się metabolizm. Jeśli chcemy pozostać w tym samym rozmiarze, musimy się postarać. Niektóre machają na to ręką i nie robią nic. Niektóre „biorą się za siebie” (nie znoszę sformułowania, ale coś w nim jest) i zaczynają ćwiczyć. A jeszcze inne, wiedzione na pokuszenie łatwością i szybkością efektów, decydują się na poważniejszą ingerencję w ciało. Bez względu na konsekwencje. W przypadku Evangelisty konsekwencje były takie, że dopadły ją rzadkie skutki uboczne zabiegu, polegające na przyroście tkanki tłuszczowej, zamiast jej redukcji. Modelka przez lata pozostawała w ukryciu. Dlaczego? Dla mnie to proste. Według światowych standardów była piękna i nagle piękna być przestała. Chciała więc do tego wrócić. Wydawało jej się, że znalazła świetny sposób. Sposób zawiódł. I co robić? Od razu o tym mówić? Przyznać się do swego rodzaju słabości, że wciąż chciała być „piękna”? Że nie radziła sobie z upływającym czasem? To nie są łatwe rzeczy. Tym bardziej, gdy przez długie lata uchodzi się za „ideał”. Gdy jesteś taką pięknością, ikoną, wzorem wręcz, każda rysa będzie o wiele bardziej widoczna. Ciężko jest się do tego zdystansować. Ja tylko czasem słyszę, że ktoś chciałby mieć moje piersi (poprzednie) czy nogi. Linda była pożądana w całości. Przez cały świat. Łatwo powiedzieć, żeby nie ulegać presji. Znacznie trudniej to zrobić. Czy można stwierdzić, że Evangelista uległa temu, co sama lata temu nieświadomie budowała? To by było okrutne, ale…
Warto pamiętać, że nasze ciało nie składa się z części, które można dowolnie wymieniać i modyfikować. Owszem, do pewnego stopnia jest to możliwe, mało kto jednak ostrzega przed konsekwencjami każdej (podkreślam: każdej) ingerencji. Gdy podpisując zgodę przed pięciogodzinną operacją zapytałam anestezjologa, czy coś mi grozi, on zaskakująco lekko odpowiedział: „Tak, nawet zgon”. Nie zrezygnowałam, ale po raz pierwszy uderzyło mnie, jak poważną podejmuję decyzję. Miałam szczęście, wszystko się udało. Od czterech lat mam nowe, lekkie życie. Ale dopiero pół roku temu wróciło czucie w piersiach. Przez trzy lata miałam wrażenie, że dotykam kogoś innego. Żaden dramat, coś jak odrętwienie po znieczuleniu dentystycznym. Bardziej wrażliwe osoby mogłyby to jednak mocno przeżywać.
Moda wciąż kultywuje kolejne części ciała. Widzę powrót biodrówek, na wybiegach na wiosnę 2022 pojawiły się masowo (m.in. u Missoni, MSGM czy Blumarine – tu Mariah Carey A.D.2000 w pełnej okazałości), być może nasze uda czeka odpoczynek, he he. Brzuchy wciąż pozostają na widoku póki co. Niestety to po naszej stronie spoczywa odpowiedzialność za ich odpowiednie traktowanie. I nie mam na myśli doprowadzania ich do stanu jak z wybiegu, lecz do czułego na nie spojrzenia i szczerego odpowiedzenia sobie na pytanie, czy jesteśmy z nimi ok. My, nie inni, którzy będą na nas patrzeć. Czy gdyby wybiegi były pełne falujących boczków, miałybyśmy ochotę do nich dążyć? Kto powiedział, że jedno jest ok, a drugie nie? Według czyich wartości mamy spędzać własne życie?
Tradycyjnie tematu nie da się tak po prostu zamknąć. Zostawiam Was z nim pewnie na dłużej, sama obiecując, że wrócę jeszcze do niego nie raz.
2 Comments
Joanna
Świetny tekst.
Ewa
To ważne, co piszesz, że ciało nie składa się z części – w modzie jest duża tendencja do fragmentaryzacji kobiecego ciała i do fetyszyzacji jego poszczególnych elementów. Tymczasem, jak mówi popularna piosenka, this ain’t build a b*tch! 😉
Cieszę się, że mówisz otwarcie o tym, że Twoja operacja piersi wiązała się z takimi niedogodnościami, to pozwala spojrzeć na sprawę z innej perspektywy. Doceniam bezpośredniość.