Nadchodzi Czarny Piątek, święto niepohamowanej konsumpcji i najlepsza okazja, by konsumentów porządnie zawstydzić. Ścierają się dwa skrajne komunikaty: „Korzystaj!” i „Wstydź się!”. Już od co najmniej tygodnia bombardują mnie artykuły o wszystkim, czego w Black Friday przegapić nam nie wolno. Jednocześnie przez sieć przewija się zdjęcie pustyni Atakama, pokrytej nikomu niepotrzebnymi ubraniami (tu z kolei ścierają się doniesienia o pochodzeniu tych ubrań, jedne źródła mówią o sieciówkach, czyli ubraniach całkiem nowych, które się nie sprzedały, drugie z kolei o używanej odzieży, z którą nie ma co zrobić – myślę, że te dwie opcje nie muszą się nawzajem wykluczać…). Fakt? Produkuje się za dużo. Wszystkiego. Nie tylko ubrań. Otacza nas tyle niepotrzebnych przedmiotów, że strach myśleć, co będzie za dziesięć czy dwadzieścia lat, jeśli nikt tej ilości porządnie nie skoryguje. Buty, talerze, telewizory, bombki choinkowe, laptopy, pluszowe misie – dodajcie sobie cokolwiek, jestem pewna, że umiaru brak. I gdzie w tym jest konsument? Ile faktycznie od niego zależy, a ile jest zrzucane na jego barki, bo tak najwygodniej?

Powiem Wam, że mam dość tego zawstydzania. Że ostatnio bardziej to mnie zastanawia, niż nadmiar wszystkiego wokół. Uważam bowiem, że gdy zachowamy zdrowy rozsądek, będziemy uratowani. Może to naiwne, może zbyt proste. Żadna przesada nie jest dobra. Ani konsumowanie bez sensu i bez umiaru, ani posypywanie głowy popiołem za każde zakupy albo naskakiwanie na innych. Kolejny fakt? W naszych szafach mamy dosyć ubrań, by korzystać z nich przez dekadę, jak nie lepiej. Jeśli potrafimy tego dokonać, brawo. Jeśli nie… cóż, naprawdę są gorsze zbrodnie. Niedawno w rozmowie z Anną Gacek wspomniałam, że chcę pisać o tej modzie, w której dawno temu się zakochałam. Która zachwycała, intrygowała, niepokoiła nawet. I która nie była równoznaczna z zakupami. Tymczasem gdy dziś myślimy o modzie, natychmiast przychodzi niepokój i wyrzuty sumienia. Kupiłaś coś w Zarze? Wstydź się! Jak mogłaś? Toż to sieciówka! Kupiłaś coś w Chanel? Wstyd! Tyle pieniędzy na jedną torebkę? To może polskie marki? Jasne, tu mobbing, tam doszyta metka, chińska produkcja i burza na Facebooku. To może coś vintage? Tu musi być bezpiecznie. A w życiu! Sortowanie, odkażanie, koszmarne warunki pracy. A bez względu na pochodzenie dane rzeczy, kupujesz sobie, czyli jesteś próżna, egoistyczna i nieczuła na cierpienie innych. Tak, bierz na siebie to wszystko, musisz ponieść karę za decyzję o nowej spódnicy.
Doskonale wiem, jak wygląda przemysł. Nie od dziś, nie od wczoraj. Nie mam zamiaru być adwokatką koncernów odzieżowych, należy jednak dostrzec, że pewne rzeczy zmieniają się na lepsze, bo po prostu muszą. Ideałem byłaby zapewne lokalna produkcja, wyższe wynagrodzenia, znacznie mniejsze dostawy, najwyższa jakość, a to wszystko przy zachowaniu jak najniższych cen, prawda? Zawsze jest coś za coś. Nie znaczy to, że nie znajdziemy dobrej jakości w sieciówce, tak samo jak metka wielkiego domu mody nie jest jej gwarancją. Dlatego od lat powtarzam, jak ważna jest edukacja. Taka podstawowa, która pozwoli nam odróżnić dobry gatunek od złego, ocenić sposób uszycia, a także pielęgnować zakupioną rzecz jak najdłużej. Jeśli nie podoba nam się działanie którejś marki, po prostu tam nie kupujmy. Ale nie oceniajmy tych, którzy się na nią decydują. Mogą ją lubić, to ich decyzja, ich wyrzuty sumienia (albo brak). Sama przed długi czas byłam dumna, że mam tyle rzeczy z drugiej ręki. I chwaliłam się tym, z taką nawet satysfakcją, że ja potrafię, a inni nie. Jak to się dla mnie skończyło? Gdy kupuję coś w sieciówce (albo coś dostaję, nie daj Boże!) i pokazuję to na Insta, dostaję po głowie. Ale ja się nie wstydzę, w przeciwieństwie do co poniektórych, co to głośno krzyczą, jakie zło się w modzie dzieje, a potem nie oznaczają współprac z markami, którymi tak gardzą. Ech…
Kiedyś moda była sztuką. Dziś jest biznesem. Przyjmijmy to po prostu do wiadomości i podejmujmy rozsądne decyzje. Nie ukrywajmy, każdy chce być sprytny. Marka, by zarobić jak najwięcej (bo przecież o to chodzi koniec końców). My, by wydać jak najmniej. Czarny Piątek jest kondensacją tego wszystkiego. Dwadzieścia cztery godziny (czasem i siedemdziesiąt dwie) jazdy bez trzymanki, obniżek, okazji, pokus i łamania postanowień. Jak nie ulec? Albo może: jak ulec, by nie bolało? Tu odsyłam niezmiennie do mojego tekstu „Jak nie dać się złapać” o największych pułapkach zakupów internetowych. A przy okazji dodam kilka punktów, które pozwolą nam się odpowiednio przygotować. Naprawdę nie ma sensu wstydzić się tego, że chcemy coś sobie w ten nieszczęsny piątek kupić. Byle byśmy naprawdę tego potrzebowały.
- Lista naprawdę potrzebnych rzeczy. Ale naprawdę. I niech to będzie dodatek w odcieniu Bottega Green, który nagle jest nam niezbędny. Tylko obiecajmy sobie, że będziemy go nosić nawet wtedy, gdy kolor trafi na listę najbardziej obciachowych, ok?
- Ulubione. Tu znów sklepy internetowe, tym bardziej, że w dobie kolejnej fali epidemii zakupy stacjonarne są co najmniej słabym pomysłem. Wiele z nich ma opcję dodawania do ulubionych. Tworzymy sobie taką listę marzeń i z jej poziomu możemy potem robić zakupy.
- Ceny. Warto je zapamiętać albo zapisać. To są niecne praktyki, niestety obserwuję je dość często. Okazuje się na przykład, ze cena produktu pozostaje ta sama, a ta przekreślona, sugerująca okazję, pojawiła się magicznie właśnie w Black Friday.
- Ponadto polecam zwrócić uwagę na znikające towary. Bardzo często sklep ukrywa część asortymentu, choć komunikuje np. obniżkę wszystkiego o połowę. I owszem, wszystkiego co widać. Często znikają produkty najbardziej atrakcyjne, w ich miejsce trafiają podobne, lecz już nie takie dobre.
- Znajomość własnej szafy i własnego gustu. Zawsze i wszędzie. Niech żadne procenty nie mają na nas wpływu.
I takie małe post scriptum, również z własnego doświadczenia. Nic mnie tak nie nakręca jak niedziałająca przez moment strona. Czuję, że okazja ucieka i muszę naprawdę uważać, żeby nie ulec. Z kolei nic mnie tak nie wkurza, jak informacja, że ileś tam osób ma ten sam produkt w koszyku, a jest tylko jeden. Bardzo rzadko jest tylko jeden, wierzcie mi. To jak pokoje na Bookingu, został tylko jeden i jakimś cudem przez trzy tygodnie wciąż wisi na stronie. Nie znoszę manipulacji, to moja jedyna alergia (no, może jeszcze hipokryzja równie mocno uczula).
Czy sama szykuję się na zakupy w Czarny Piątek? Nie. Dlaczego? Bo nie mam chwilowo żadnych materialnych potrzeb (oprócz dobrego jedzenia). Ale nie oceniam tych, którzy będą nerwowo odświeżać stronę ulubionego sklepu, robią listę potrzeb w H&M czy czają się na buty Ganni w okazyjnej cenie. Nie oceniam wyborów, nie oceniam szaf, nie oceniam stylu życia. Wystarczy, że sama wciąż jestem oceniana, od piętnastu lat. Wierzcie mi, nie chcę tego robić innym. Ale spokojnie, umiem z tym żyć. Już tak.
Powodzenia! I nie wstydźcie się!