Kolor idealny. Na granicy naturalnego różu i brązu, charakterystyczny dla lat dziewięćdziesiątych oraz dla mojej kosmetyczki. Matowy, oczywiście, bo ten efekt na ustach lubię najbardziej. To odcień #223 chocolate polskiej marki Felicea. Miałam przyjemność testować go wraz z innymi kosmetykami tej firmy przez ostatnie dwa miesiące i cóż mogę powiedzieć, są to rzeczy, do których będę wracać nie raz.

Od początku. Kiedy się zaczęło? Siedem lat temu, w 2014 roku, gdy Anna i Łukasz Stokowscy postanowili stworzyć markę kolorowych kosmetyków naturalnych. Mało kto się wówczas nad tym aspektem zastanawiał, sama uparcie nie łączyłam faktów, że np. istnieją składniki, które nie służą mojej skórze. Dziś, gdy mocniej zainteresowałam się składem produktów, a przede wszystkim kwestią nietestowania na zwierzętach, takie marki, jak Felicea, doceniam podwójnie. Dziś Felicea to nie tylko dobre i wyszczególnione w najdrobniejszych szczegółach składy, wolność od okrucieństwa i dobra jakość, ale również opakowania, które nadają się do recyklingu albo służą latami. Na przykład szminka ma wymienne wkłady, wystarczy więc kupić ją raz, a potem wymieniać je sobie w obudowie (za chwilę o tym nieco więcej). Z kolei podkład w szklanej butelce, zamiast plastikowej pompki ma aluminiową. Cienie do powiek i puder produkowane są w opakowaniach tekturowych.
Co dokładnie testowałam? Prawie wszystko. Zaczęłam od podkładu naturalnego nr #415. W opisie koloru mamy naturalny beż. Dla mnie jest zdecydowanie beżem jasnym, ale po pierwsze byłam wciąż opalona, a po drugie moja karnacja nawet przy największej bladości pozostaje w ciepłym odcieniu. Z drugiej strony dzięki temu mogłam zauważyć, jak doskonale kryje i wyrównuje. Konsystencję ma żelową i lekką, natomiast moc nadzwyczajną. Wystarczy niedużo, dwie porcje to aż nadto na całą twarz. Efektu maski brak, stapia się ze skórą i pozostaje elastyczny. To produkt, z którego Anna i Łukasz są szczególnie dumni, bo podkład ma świetny skład i konkurencyjną cenę, co nie zdarza się zbyt często. Same ceny uzasadniają w prosty sposób: metodologia i norma ISO 16128-2:2017, za pomocą których oblicza się naturalność kosmetyku, są powszechnie dostępne. Nie trzeba więc płacić za certyfikat, co często automatycznie podwyższa koszty.
Sprawdziłam też róż w odcieniu 112 Soczysta Brzoskwinia. Ostrzegam, jest mega wydajny. Do tej pory potrafię się pomylić i machnąć pędzelkiem nieco za mocno, co skutkuje policzkami w intensywnie brzoskwiniowym kolorze (pięknym). Wystarczy muśnięcie i będzie super. Następnym, po który sięgnę, będzie bardziej różowy Kwiat Wiśni nr 111. Ale przy takiej wydajności nie mam pojęcia, kiedy to nastąpi. Trzyma się toto do wieczora, nie znam drugiego tak trwałego różu.
Cienie do powiek są jednymi z nielicznych, które mnie nie uczulają. Jak nie mam alergii na nic, tak w cieniach nawet super porządnych jest coś, co podrażnia mi oczy do tego stopnia, że mogłabym grać w horrorach. Paletka #201 Nude to cztery tonacje ciepłego brązu i beżu, do stosowania razem (w środku jest instrukcja, w którym miejscu powieki co nałożyć – zawsze doceniam takie opcje) albo solo (najbardziej lubię ten wpadający w róż, podobnie jak w przypadku szminki).
Szminki to osobny temat, wybrałam aż trzy kolory: czekoladę #223, ametyst #216 i czerwone wino #224. W opcji matowej, jedną szminkę i dwa dodatkowe wkłady, które sobie wymieniam, w zależności od potrzeby. Czekoladę wspomniałam na początku, bo to ona towarzyszy mi najczęściej. Lekko przyciemnia, nie wysusza, trzyma się solidnie, nawet po jedzeniu wymaga niewielkich poprawek. Można sobie pomóc konturówką (u mnie był nr 78, uniwersalny, w kolorze ust – z tym że ja mam naturalnie dość ciemne). Dobry efekt daje zarówno precyzyjne nakładanie tej szminki pędzelkiem, jak i bardziej nonszalancka aplikacja palcami.
Puder już kiedyś miałam, jeszcze w czasach, gdy nie sprawdzałam produktów pod kątem wolności od okrucieństwa. I bardzo mi się wówczas podobał, ale oczywiście zapomniałam, co to za marka. Jakże byłam zadowolona, gdy dostałam propozycję współpracy i w sklepie internetowym odnalazłam znajome logo. Puder oczywiście przeszedł pewną metamorfozę i teraz dostępny jest w tekturowym opakowaniu, nie w plastikowym. Wprawdzie nie ma lusterka, ale bez przesady, można w ramach ekologicznego stylu życia wrócić do kompaktowych lusterek, których nie wyrzucamy wraz ze zużytym kosmetykiem.
I jeszcze wielofunkcyjna kredka w kolorze Mokka #153. Cudo. Na powiekach daje lekko błyszczący, metaliczny efekt. Na policzkach wspaniale rozświetla. Próbowałam ją nawet na ustach, choć tu już wchodzą lata osiemdziesiąte, które muszę sobie dawkować, gdyż mam urodę zbyt dosłowną jak na tamtą epokę i wyglądam, jakby mnie wehikuł czasu przez pomyłkę przeniósł we współczesność. Kredka trzyma się równie dobrze co cienie.
Zachęcona powodzeniem akcji testowania oraz efektami (i szeregiem komplementów) właśnie wybieram się na zakupy, by wypróbować jeszcze tusz do rzęs. Mam poważne podejrzenia, że szybko stanie się jednym z moich ulubionych. Na pewno dam znać!