Niby je masz, niby więcej nie potrzebujesz, wystarczy jeden impuls i pragniesz kolejnych. Z czym jak z czym, ale z Birenstockami nie mam ani trochę poczucia winy, gdy nabieram ochoty na nowy model. Nowy lub stary, w nowej odsłonie, bo to bodaj największa siła tej marki, że nie wycofuje modeli po kilku sezonach. Co najwyżej odda komuś do lekkiej modyfikacji (np. Jil Sander) lub wprowadzi supermodny kolor (tym razem pastelowy żółty, zwany na Instagramie „masełkowym” – co ciekawe, kilka lat temu brytyjski Vogue porównał go do… margaryny. Różnice kulturowe? Wysoki cholesterol?). Wiosna w Birkenstocku to sporo przyjemnych detali, jak klamry w tym samym kolorze, co skóra (i to nie tylko czarnym), dziurki przez całą długość pasków, oczywiście motyw big buckle, czyli przeskalowanej klamry, która natychmiast staje się bardziej ozdobna czy szlachetnego połysku – czegoś pomiędzy typowym lakierowaniem, a lśnieniem nowości.

Zaraz obok modelu Arizona (czyli tego z dwoma paskami) triumfy wciąż święci Boston (zabudowany, kochany przez Kanye Westa, lecz również szereg światowych influencerek), a także coraz bardziej rozchwytywany Kyoto. Nazwa tego ostatniego nieprzypadkowa, pobrzmiewają echa orientalnych inspiracji. Zapinany na rzep bardzo szeroki pas z dodatkowym paseczkiem przyszytym na górze, tym razem już nie tylko w czerni i w beżu, lecz w odcieniach błękitu (powyższe zdjęcie, kolor – ideał) i nasyconej zieleni (Bottega Green?). Co ciekawe, podczas gdy we wszelkich raportach dotyczących trendów uparcie przewija się tzw. estetyka „gorpcore” (czyli w ogromnym skrócie weekendowo trekkingowa), Birkenstock zabiera nas daleko od gór i lasów, choć przecież skojarzenie ze wspomnianym trendem byłoby tu jak najbardziej uzasadnione. Zamiast tego – nowoczesna, miejska elegancja. W sumie skoro Birkenstocki tak śmiało sobie swego czasu weszły na wybiegi, równie śmiało mogą z nich teraz zejść, by towarzyszyć nam jeszcze częściej. Tak, można ze skarpetkami.