Jak nie dać się złapać? Mini przewodnik po zakupach stacjonarnych

Zainspirowała mnie torba. Viralowa, jak to się teraz mówi, bo obecna na TikToku, komentowana na tysiąc sposobów i zazwyczaj niedostępna, gdyż szczególnie młodzież ją w związku z powyższym sobie upodobała. Torba jest z COSa, wygląda jak wielka, pikowana i gnieciona jednocześnie poduszka. Na taki efekt mówiło się kiedyś popcorn. Tak się złożyło, że ostatnio torba stała sobie spokojnie w sklepie i czekała na chętnych. Faktycznie, wyglądała świetnie. Dostrzegłam jednak jedną rzecz, która może delikatnie, acz jednak wprowadzić w błąd. Każdy egzemplarz był umiejętnie wypchany lekką folią. Ponieważ torba jest z nylonu, podobnego efektu nie da się odtworzyć, gdy włożymy do niej swoje rzeczy. One ją obciążą i odbiorą sklepową lekkość. Wada? Niekoniecznie. Po prostu warto sobie zdawać sprawę z tego popularnego triku. Piszę o tym, bo sama niejednokrotnie się nabrałam w przeszłości, a potem dziwiłam, że rzecz na co dzień prezentuje się zgoła inaczej. Dlatego postanowiłam wreszcie zebrać różne patenty, które sprawiają, że nasz zdrowy rozsądek bierze wolne. Naprawdę, w 2023 roku zakupy bez niego nie mają sensu.

Photo by The Nix Company on Unsplash

Światło. Mogłabym napisać książkę o jego działaniu. I to nie tylko w sklepach odzieżowych, lecz także kosmetycznych. Szczególnie w przypadku szminek okazywało się zgubne. Dziś coraz częściej jest bardzo zbliżone do naturalnego, co pozwala nam w miarę skutecznie określić kolor czy strukturę danej rzeczy. Zauważcie jednak, jakie są lampy w sklepach z biżuterią. Jak są ustawione. Jak sprawiają, że wszystko się mieni i błyszczy. Tu spożywczy przerywnik. Zauważyłyście, że warzywa i owoce są zazwyczaj inaczej oświetlone? I mięso (weganie niech wybaczą) również? Sprawdźcie to przy najbliższej okazji. Zdziwicie się, ile tonów światła można odnaleźć w zwykłym supermarkecie. Światło to też niezły trik w przymierzalniach. Odeszliśmy już na szczęście od wyszczuplających luster (to była zmora, mam nadzieję, że już nigdzie nie została), natomiast na oświetlenie wciąż warto zwracać uwagę. Może zmiękczyć i uszlachetnić nawet ciuch o koszmarnym składzie, dlatego…

Metki. Czytamy, bez zmian. Sprawdzamy skład, sposób prania oraz pochodzenie. To ostatnie wciąż nie jest ujawniane w wielu sklepach internetowych. Walczącym z sieciówkami to się i tak nie spodoba, ale uważam, że nawet takim drobnym wyborem ubrania, które jest wyprodukowane bliżej naszego kraju, dajemy marce znać. Już pisałam wprawdzie, że made in Poland niekoniecznie będzie lepsze od made in China, dlatego słowa „wyprodukowane w Polsce” same w sobie nie znaczą zbyt wiele. Warto śledzić raporty konsumenckie, weryfikować marki choćby bazie Dobre Zakupy przygotowanej przez Fundację Kupuj Odpowiedzialnie.

Pranie chemiczne. Ten podpunkt oddzielę od poprzedniego, bo przekreślona miska z wodą pojawia się na metkach coraz częściej. Naprawdę nie wiem, dlaczego do poliestrowej marynarki miałabym dokładać jeszcze regularne kwoty na pralnię. No dobrze, wiem, wiem, nawet wielkie marki mają w swojej ofercie poliester, tak, tak, on nie jest taki zły. Spójrzcie na Pleats Please Isseya Miyake. 100% poliestru, a jakie to piękne. Napiszę tak: jeśli istnieje dobry zamiennik poliestru, wybiorę zamiennik. Dlatego nie przepadam za poliestrowymi sukienkami, raczej też nie sięgnę po takąż marynarkę. Natomiast jeśli chodzi o ubrania sportowe czy kurtki zimowe – wchodzę w to. Pod warunkiem, że można prać w domu. Nie neguję tu pralni chemicznych, bo wiem, że istnieją materiały, które w kontakcie z wodą tracą właściwości, za które tak je kochamy. Po prostu warto weryfikować sposób pielęgnacji przed zakupem, nawet po to, by wiedzieć, czy będziemy dokładać do wydanej kwoty.

Żywy manekin. Z miejsca przeproszę w najpopularniejszy influencerski sposób wszystkich, którzy poczuli się urażeni. Ale poważnie. Na mnie nic tak dobrze nie działa jak ubranie widziane w akcji, czyli zazwyczaj na obsłudze sklepu. To dlatego przy pierwszej możliwej okazji kupiłam sobie kilka lat temu dżinsowy mundurek, w którym pracowały dziewczyny w hiszpańskiej Bimbie i Loli. Wystarczyło, że kilka razy spojrzałam, jak świetnie wygląda ten komplet na różnych sylwetkach i byłam, nomen omen, kupiona. Co innego modelka na zdjęciu, a nawet manekin na wystawie. Gdy możemy zobaczyć ubranie w ruchu, wyobraźnia odpoczywa, a my kierujemy się prosto do kasy. To jest dobry sposób, warto sobie zdawać z niego sprawę i przed zakupem zadać sobie szczere pytanie: czy ciuch podoba mi się na kimś, czy na mnie?

Stylizacje. Tu podpunkt do powyższego. Jest to błogosławieństwo i przekleństwo w jednym. Sama nawet nie ukrywam, że nie posiadam zdolności stylizacyjnych, polegam na własnym guście i upodobaniach, niekoniecznie podobając się innym. Natomiast dobry VM w sklepie potrafi tak ułatwić życie, jak i je zwichrować. Albo zwichrować oszczędności. Dlatego zamiast zachwycać się kompozycją na manekinie, warto szybko sobie przypomnieć, czy w szafie mamy cokolwiek, co będzie pasować do pożądanego właśnie egzemplarza. Chyba że chcemy kupować manekinami, jak to się czasem mówi. Wszak nikomu nic do tego. Ja tylko chcę dbać o Wasz portfel i miejsce w szafie.

Perfekcja. Czyli idealnie wyprasowane egzemplarze, nierzadko dalekie od rzeczywistości. Szczególnie niebezpieczne w przypadku surowców, które gniotą się w sposób naturalny, wręcz powinny, jeśli są prawdziwe. Do sedna: na przykład len lub tencel. Tymczasem na wieszaku mamy gładkość, bez jednego zagniecenia, wyobrażamy więc sobie, że zabierzemy ją ze sobą na zawsze. A już w torbie niesionej do domu zacznie sie dramat. Jeśli zatem sięgamy po lniane spodnie, bo podobała nam się ich gładka powierzchnia, cofnijmy się i pomyślmy raz jeszcze. Po lniane spodnie lepiej sięgnąć, jeśli ma się ochotę na letni, niezobowiązujący strój z naturalnej oddychającej tkaniny. Mój sposób? Oczywiście len mam opanowany, inne materiały lekko zgniatam w dłoni i sprawdzam, co się stanie. Jeśli szybko wrócą do poprzedniej formy, nie będą stanowić wyzwania (zwłaszcza że nie znoszę prasować). Jeśli zagniecenia zostaną, cóż, przemyśleć lub wziąć na klatę.

Lewa strona. To jeden z mocnych argumentów przewagi zakupów stacjonarnych nad internetowymi. Możemy zajrzeć pod spód i przekonać się, jak faktycznie coś zostało zrobione. I naprawdę nie trzeba być orłem krawiectwa, by zweryfikować jakość wykonania. Obserwuję, że w sieciówkach z roku na rok jest coraz gorzej. Nie jest to dziwne, ciężko dopilnować każdy egzemplarz zjeżdżający z taśmy produkcyjnej. Zaglądanie na lewą stronę nawet w takich miejscach pozwala mi znaleźć rzeczy, które będą służyły znacznie dłużej, a przy okazji całkiem porządnie wyglądały. Sprawdzajmy nie tylko lewą stronę, ale też sposób przyszycia guzików, wykończenia suwaków, wnętrze kieszeni, sposób wykończenia podszewki (zdarzają się piękne lamowania, np. we wspomnianym na początku COSie). Odpadające guziki można jeszcze sobie przyszyć, ale już krzywo skrojona kieszeń czy przeszyta byle jak ocieplina powinny stanowić czerwone światło.

Muzyka. Może to moje wrażliwe ucho. Może zboczenie zawodowe. Muzyką można wiele. Jeśli dobra – endorfiny się uwalniają, a zakupy wydają się nieodłączną częścią tej przyjemności. Jeśli za głośna – może być podobnie, gdyż chcemy jak najszybciej się wydostać, a przy okazji szybko coś kupić, co uniemożliwia zastanowienie się. Szybkie tempo muzyki też może uśpić naszą czujność. Radość, taniec, nóżka chodzi i następne, co pamiętamy, to wyjście ze sklepu z trzema niepotrzebnymi t-shirtami. Albo jeszcze inaczej. Powolne, relaksujące dźwięki. Nic, tylko się w nich zanużyć, a stan przedłużyć miłym, niekoniecznie pilnym zakupem, który tak pięknie wibrował do przyjemnych tonów w przymierzalni. Ostrożnie, szanowni Państwo, nie traćcie głowy.

Ciąg dalszy z pewnością nastąpi. Zachęcam do dzielenia się własnymi spostrzeżeniami i zdemaskowanymi pułapkami w komentarzach.

A jeśli nie chcecie dać się złapać również w internecie, przeczytajcie część przewodnika poświęconą zakupom online.

Leave a Reply