Nieistniejące flanelowe koszule i sukienki znikające pod prysznicem. Marmurowe rzeźby lżejsze niż dwa metry tiulu i swetry zmasakrowane zbyt gorącym żelazkiem. Moda jest iluzją? Dziś na pytanie to odpowiadamy po trzykroć twierdząco, acz nie z takich powodów, jakie wydają się najbardziej logiczne.
Mogłabym zacząć od pewnej Tiktokerki, której nikt na żywo nie rozpoznawał, tak bardzo różniła się od swojej wirtualnej wersji. Nic się nie zgadzało. Ani nos, ani oczy, ani kontur twarzy. Wystaczył filtr, przez który wszyscy ją oglądali, na tyle zniekształcający rzeczywistość, by stworzyć praktycznie osobny byt. Albo mogłabym zacząć od spodni Ulrike marki Rika Studios, kultowych, wyprzedawanych na pniu, które może i wyglądają nieźle, ale praktycznie nie mają kieszeni, nie licząc kilkucentymetrowego zagłębienia, w którym nic się nie zmieści. A udają, że mają, sama się nabrałam. Możemy też przywołać dowolną sukienkę z dowolnej sieciówki, prezentującą się obłędnie, dopóki nie zajrzymy na lewą stronę. Tam overlock ledwo łapiący i tak krzywo przycięte krawędzie materiału oraz metka z napisem 100% poliester. Chwila, moment, przecież miał być jedwab! Duża, pięknie zaprojektowana kartonowa metka zewnętrzna rzecze: SILK, dopiero malutkie literki precyzują, że chodzi o „look”. Zamiast jedwabiu może być kaszmir, na to samo wychodzi. Wygląda jak jedwab, wygląda jak kaszmir, na Insta się kliknie, czego więcej trzeba? To może jeszcze konfitura ze 100% polskich owoców. Ale czemu jest ich w składzie tylko 30%? Zaraz, zaraz, chodzi o to, że owoce pochodzą w stu procentach z Polski. A ile ich jest w środku, to już całkiem inny temat. Udawane są certyfikaty specjalistów, bo każdy może sobie wymyślić własny certyfikat i sam sobie go nadać. Udawane są nagrody, bo kto sobie opłaci, ten dostanie, wraz z pakietem atrakcji, może nawet zdjęciem na okładce? Pozory. Pozory mylą. Dziś, gdy za pomocą sztucznej inteligencji można ubrać w obrazek każdą historię, nasza czujność jest wystawiona na ciągłą próbę. Ile razy dziennie jesteśmy nabierani? Nawet nie wiem i chyba wolę pozostać w błogiej nieświadomości.
Czy wobec przykładów bardzo szerokiego i rosnącego wciąż zjawiska moda może pozostać obojętna? Wszak moda jest jak papierek lakmusowy rzeczywistości, a trendy nie polegają jedynie na wyborze konkretnego kształtu rękawa czy koloru sezonu. Gdy spojrzymy szerzej, dostrzeżemy ścisłe powiązanie z sytuacją wokół. Reakcję na otoczenie.


Potwierdzenie tezy? To, co Matthieu Blazy kreuje dla domu mody Bottega Veneta. Rok temu jego jesienny pokaz rozpoczęła sylwetka na wskroś zwyczajna. Biały top, niebieskie dżinsy, czarne szpilki, bordowa pleciona torebka. Na wskroś lub na pozór. Bo oto, co się okazało. Top wcale nie był bawełniany, tylko skórzany. Dżinsy – podobnie. Skóra z naniesionym odpowiednio nadrukiem, doskonale udającym fakturę lekko poprzecieranego denimu. Wszak skóra to znak rozpoznawczy marki, to właśnie skórzaną galanterią podbiła swego czasu świat. Potem podbijała już róznymi rzeczami, w zależności od strategii promocji w mediach społecznościowych, skóra jednak pozostała na pierwszym miejscu. Co się wydarzyło następnie? Wiosna lato 2023 i praktycznie ten sam początek. Modelka tym razem w beżowej kraciastej flanelowej koszuli, beżowych chinosach, białym topie, czarnych botkach i znów z bordową torbą, z tym że sporo większą. Oczywiście flanela koszuli nie jest flanelą, płótno spodni nie jest płótnem. Znowu skóra, tym razem z nadrukiem imitującym miękką, kraciastą tkaninę oraz matową powierzchnię spodni chino. Po co? Ot, zabawa formą. Swoiste trompe l’oeil, iluzja, igranie z okiem widza. Ciekawostka: za iluzję przyjdzie nam słono zapłacić. Cena koszuli? Dwadzieścia pięć tysięcy złotych bez jednego grosza. Spodnie kosztują niewiele mniej. Czy coś Wam świta? Owszem: podejście „if you know you know”, zwane przez niektórych zamiennie „cichym luksusem”. Bo kto zauważy różnicę między nimi a ekonomiczną bawełnianą wersją z Uniqlo? Z pewnością nie da się tego odczytać ze zdjęcia na Instagramie. Chyba że zapamięta się ten konkretny wzór kraty, wtedy inna rozmowa.
Nie jest to jedyna iluzja, jaką można było spotkać na wiosenno letnich wybiegach. Kolejnym przykładem są te cudowne zaprasowania ubrań u Prady. Jako osoba, której z żelazkiem nie po drodze, choćby było cudem techniki, takie przypadkowo zaprasowane szczypanki materiału miewam w życiu często. Jak wielkie było moje zdziwienie, wprost proporcjonalne do zachwytu zresztą, gdy identyczne, acz dodatkowo zmultiplikowane dostrzegłam na mediolańskim pokazie. Celowe zagniecenia mamy i na tkaninie, i na dzianinie. Źle uprasowane pozostają zarówno satynowe jedwabne spódnice i sukienki, jak i wełniane swetry czy płaszcze. Gniotą się nieregularnie, w zgięciach łokcia lub przy dekolcie, a dodatkowo przerywają, niczym kartka papieru. Nierównomiernie, pozornie przypadkowo. Słowo „pozornie” jest tu oczywiście kluczem. Torebki Prady też się gniotą. Tu skóra jakby przypadkowo wrzucona do pralki. Dla równowagi mamy oczywiście powierzchnie całkiem gładkie, bez najmniejszej rysy. W pamięci jednak zostaje niedoskonałość.
Wiralową sukienkę marki Coperni poznaliśmy wszyscy. Tylko być może nie rozpoznamy jej na zdjęciu w magazynie, bo wygląda całkiem zwyczajnie. No, prawie, bo gdy przyjrzymy się bliżej, zauważymy dość dziwną strukturę materiału. Przypomnę, projektanci marki Sébastien Meyer i Arnaud Vaillant w finale pokazu stworzyli ją od zera na modelce Belli Hadid, za pomocą specjalnego kompozytu nakładanego warstwowo sprayem. Na koniec sukienka została odpowiednio ułożona, wyrzeźbiona, chciałoby się rzec. Czy istnieje naprawdę? Podejrzewam, że zmyła się pod prysznicem wraz z resztkami włóknistej farby, które było widać na stopach modelki. Może się mylę, próbowałam znaleźć informację, co było dalej, ale nie znalazłam. Performance. Iluzja. Swoją droga całkiem ładna ta sukienka i nawet zbliżona do tych, które teraz można spokojnie kupić w sklepie marki.
A piksele? Tu J.W. Anderson niczym Andy Kaufman w latach siedemdziesiątych w amerykańskiej telewizji, spowodował, że mieliśmy ochotę przetrzeć niebieski ekran komputera lub przeładować stronę na nowo, by pozbyć się pikseli. Tymczasem projektant w swojej kolekcji dla hiszpańskiej marki Loewe zabawił się formą i pośród propozycji najróżniejszych i momentami przeczących grawitacji, zaserwował stroje celowo rozpikselowane. Do tego stopnia, że brzeg t-shirtu czy bluzy z kapturem ma doszyte nierównomierne czarne kontrastowe brzegi, przypominające proste graficznie gry komputerowe. Niebieska bluza z kaputrem nawet troczki ma z czarnych pikseli. Spodnie kontunuują zabawną ideę, pikselując się w palecie beżu. Swego czasu coś podobnego zrobił Dries van Noten w kolekcji na wiosnę lato 2009, tam jednak piksele były tylko umowne. Tu mamy cyfrowy obrazek kroczący po wybiegu.

Na koniec viralowa mokra sukienka, która wcale mokra nie jest, czyli projekty Dimitry Petsy, tworzącej markę Di Petsa. Zaczęło się od pracy dyplomowej w 2018 roku na Central Saint Martins i kolekcji zlożonej z drapowanych ubrań jakby polanych nie odrobiną, lecz wręcz wiadrem wody. Modelki przypominały boginie wyłaniające się z morskiej toni lub klasyczne marmurowe rzeźby. Petsa ściśle strzeże techniki, którą opracowała, by uzyskać taki mokry efekt. Co ciekawe, John Galliano w kolekcji „Fallen Angels” w 1986 roku zaprezentował coś bardzo podbnego, aczkolwiek tu muślinowe suknie zalał prawdziwą wodą. W wywiadzie dla „Another Magazine” wspominał, że zainspirowały go marmurowe rzeźby neoklasyków Antonio Corradiniego czy Raffaelle Montiego. Stąd być może swego rodzaju konfuzja, gdy w 2020 roku przedstawił współczesną wersję mokrej sukienki dla Maison Margiela, by zostać oskarżonym o plagiat Petsy (nie przez nią samą wprawdzie, a przez twórców platformy tworzonej przez studentów Central Saint Martins, 1Granary). No bo co innego polewanie wodą, a co innego odtwarzanie pilnie strzeżonej wodnej impresji.
Archiwa mody pełne są pomysłów, których realizacja mogła przyjść dopiero dziś, gdy pozwala na to rozwój odpowiednich technologii. Wszak w 1998 roku już było sprayowanie na wybiegu: u Alexandra McQueena dwa roboty malowały czarną i neonowo żółtą farbą białą sukienkę modelki. Jednak dopiero dziś ze sprayu mogła powstać sama sukienka. Czy Coperni dopuściło się plagiatu? Bynajmniej. Inne idee zrobiły wrażenie i zostały zapomniane, być może zaprezentowane zbyt wcześnie, by pozostać z nami na dłużej. Tu choćby Jean Paul Gaultier i jego rzeźbiarskie cielesne nadruki. Nagie torsy – i nie tylko torsy – zdobiły ubrania w jego kolekcji na wiosnę lato 1999r.. Projektant zmieszał wrażenia: miękkie ciało jako marmur, marmur jako nadruk, twarda rzeźba przeniesiona na cieniutką tkaninę, jedbnocześnie ubierająca i rozbierająca modelkę. Do archiwów po latach wróciła Lotta Volkova, którą Gaultier zaprosił do współtworzenia kolekcji w 2022 roku. Volkova poszła o krok dalej i biały marmur zamieniła na prawdziwe ciało, chciałoby się rzec: „z krwi i kości”. W rezultacie zdjęcia osób, które zdecydowały się nosić literalną „naked dress” były cenzurowane w ten sam sposób, w jaki zostałyby ocenzurowane, gdyby rzeczone nie miały na sobie nic. Projekty zdecydowanie mniej kontrowersyjne niż niemal ćwierć wieku temu, zawojowały wprawdzie głównie Instagram lub okolice pokazów mody, na tyle jednak skutecznie, by zachęcić samego Gaultiere’a do podjęcia współpracy z francuską marką i cielesne historie odtworzyć raz jeszcze, tym razem w neonowym, popartowskim stylu.
Sporo się w kontekście mody mówiło o metawersum i roztaczało wizje, jak to będziemy radośnie ubierać swoje awatary w wirtualne ubrania od największych projektantów. Chyba jednak na zabawie się skończyło póki co, zresztą akcje spółki Meta jakoś mocno w dół poszły, przynajmniej w momencie, gdy pisze ten tekst. Tymczasem nie chcemy żadnego metawersum, tylko nasze dobrze znane uniwersum i ubrania tak namacalne, jak tylko się da. Namacalne, lecz jednocześnie grające sobie z naszym wzrokiem i przyzwyczajeniem. Projektanci, zamiast wkraczać do świata Marka Zuckerberga, wyciągają charakterystyczne dla wirtualnej rzeczywistości historie i interpretują na nasz, całkiem ziemski, materialny sposób. Przecież Anderson mógłby te piksele stworzyć w cyfrowym formacie i sprzedawać stworzone z zer i jedynek zamiast bawełny. A jednak więcej zabawy jest przy odtwarzaniu cyfrowego w realnym świecie, czyż nie?
Tak jak nie da się zaprojektować viralu, tak i nie da się człowieka wtrącić w świat, w którym teoretycznie przecież już jest, bo siedzimy non stop z nosem w telefonie czy w komputerze. Myślę, że zamknięcie w domach też trochę nas zbuntowało i nie chcemy się godzić na wirtualną rzeczywistość jako pełnoprawny równoległy świat. Teraz tam, w ogólnopojętym metawersum, będzie jeszcze trudniej. Kto by się spodziewał, że sztuczna inteligencja tak nas opanuje? Podczas niedawnej konferencji Google padły zapewnienia, że wszelkie sztucznie generowane treści będą posiadać obowiązkowe oznaczenie, by nie wprowadzać w błąd. Mniej więcej w tym samym momencie trafiam na konto istagramowe Amber Vittorii, artystki graficzki, która właśnie poszukuje osób mogących pomóc jej zrealizować wirtualne projekty w prawdziwej przestrzeni. Na zdjęciach bajecznie kolorowe balonowe rzeźby unoszące się na tafli wody czy mieniące w słońcu Wielkiego Kanionu. Wciąż jeszcze nie istnieją naprawdę, lecz, podobnie jak wspomniane sukienki czy bawełniane piksele, z każdym dniem będą bliższe rzeczywistej realizacji. „Wiem, że zabawa sztuczną inteligencją jest kontrowersyjna i może przerażać, ale używanie jej jako narzędzia do realizacji moich pomysłów, których z różnych powodów nie mogę jeszcze urzeczywistnić, przynosi dużo radości” – pisze Vittoria. Czy przekraczamy granice wyobraźni, by koniec końców stworzyć coś na wskroś fizycznego? Wiele na to wskazuje.
