Pamiętacie swoją pierwszą kawę? Bo ja doskonale. Miałam szesnaście lat, przyszłam do szkoły niewyspana i – wzorem kadry nauczycielskiej – zamówiłam w bufecie kawę tak mocną, że pochłonęła trzy śmietanki z Łowiczanką na etykiecie i wciąż była czarna. Smak – okropny. Za to działanie skuteczne. I tak mniej więcej do matury raczyłam się tym ohydztwem, by potem zamienić je na kawę rozpuszczalną, najlepiej od razu ze śmietanką i cukrem w składzie. Cóż, było to na tyle dawno, by w Warszawie nie padła ani jedna kropla z dripa, a prawdziwe ekspresy do kawy miały tylko najlepsze restauracje i może ze dwie kawiarnie. Ach, zapomniałabym o automatach wielkości szafy, które za dwa złote nalewały wszystko: od cappucino, przez gorącą czekoladę po… rosół. Różnica w smaku była naprawdę niewielka. Pozdrowienia dla korytarza w warszawskiej Akademi Muzycznej. Tak jak moda na kulinaria, tak samo moda na kawę wciąż się zmienia. Był boom na burgery – zaczęły się lokalne palarnie. Wszyscy jedli bajgle – ktoś po raz pierwszy stworzył wzorek na piance z mleka roślinnego. Przechrzciliśmy stare dobre babeczki na „cupcake’i” – jednocześnie cierpliwie czekając na uwolnienie wszystkich aromatów w procesie wolnego przelewu. Pojawił się też swoisty kawowy savoir-vivre i zapomnijcie o banalnym włoskim „no cappuccino after 12”. Czy nakrzyczał kiedyś ktoś na was za prośbę o dolanie mleka do kawy z chemexu? Bo na mnie owszem.
I teraz, żeby nie było. Nie wyśmiewam się. Nie umniejszam. Nie bagatelizuję. Ponieważ na sporą część mojej dorosłości przypadł kult kawy, do dziś czuję się nim nieco onieśmielona. Ile razy okazywało się, że mam w domu zły młynek albo zabijam smak błędnym przygotowaniem napoju. Ile razy słyszałam o tym mleku albo odwrotnie – ponieważ nie słodzę – o obowiązkowym cukrze w espresso, jeśli chcę, by zadziałało odpowiednio. No i wreszcie: ile razy miałam złą kawę, ze złej palarni, ziarna do espresso parzyłam w celu zrobienia latte itd. Odnoszę wrażenie, że mało który temat budzi tyle emocji, co kawa i jej przyrządzanie. I co ciekawe, okazuje się, że mamy wokół samych kawowych ekspertów! A ja tylko bym chciała w spokoju wypić taką kawę, jaką lubię. O każdej porze dnia i w każdej szerokości geograficznej. Komu cokolwiek do tego?

Dlatego tak skutecznie mnie ośmieliła rozmowa ze współzałożycielką polskiej marki Wild Hill Coffee któregoś marcowego dnia. Padła propozycja współpracy, a ja – z bagażem powyższych doświadczeń – poszłam na spotkanie z taką myślą, że o kawie wiem jedynie tyle, która mi smakuje. Jak miło było usłyszeć, że firma Wild Hill chce być przystępna dla każdego, kto do kawy żywi sympatię, nie tylko dla znawców czy purystów. Choć akurat myślę, że puryści byliby z jej jakości zadowoleni, nawet jeśli niechętnie by się do tego przyznawali. Opowieść idzie swoim torem, prowadzona jest po prostu z sympatią i wyrozumiałością dla odbiorcy. Nie ma dystansu, który krzyczy za prośbę o mleko.
Smak smakiem, to są subiektywne potrzeby i odczucia, warto skupić się także na sposobie pozyskiwania ziaren. Wybieramy ziarna single origin z najlepszych, certyfikowanych, ekologicznych plantacji. Zdrowe, pełne antyoksydantów, doskonale zbalansowane i wyraziste w smaku – niezależnie jaką metodą lubisz je przygotowywać i jak często po nie sięgasz – można przeczytać na stronie. Te słowa są kluczowe, o ile sprawdzamy certyfikaty ubrań czy żywności, o tyle w temacie kawy tej dyskusji sobie nie przypominam. Że nie są to puste słowa, niech świadczą rzetelne i wyczerpujące informacje o każdym produkcie, które znajdziecie na blogu marki.
Powiedziałam, że spróbuję i że zobaczymy. Minęło parę dni i stwierdziłam, że innej kawy już pić nie będę. Zaraz nam stuknie wspólne pół roku. Na razie nikt się nie oburzył na ziarna do espresso we french pressie, he he. Ostatnio wszystko przygotowuję w ten sposób, reklamacji nie ma. Zachęcam do odwiedzenia ich strony i pełniejszego poznania przyświecającej im idei. Znajdziecie opowieści o kooperatywach prowadzonych przez same kobiety, kameralnych rodzinnych plantacjach, a nawet… o kawie przyjaznej kolibrom. A jeśli nie wierzycie, że kawa bezkofeinowa może być pyszna, rzucam wyzwanie: sprawdźcie Wild Hill Coffee. Będziecie zaskoczeni.